Między kokluszem a ptasią grypą

Od wielu tygodni jesteśmy przed wyborami albo po wyborach. I znów przed kolejnymi. Pogoda dopisała, a bożek frekwencji mimo to zawiódł. Gdyby lało i było zimno, mówiono by, że to wina aury. Teraz także to słoneczna pogoda ponosi winę za to, że ludność nie wzięła udziału, musiała bowiem wyjechać na zieloną trawkę. Na ogół relaksują się mieszkańcy dużych miast, to oni mają letnie domy czy altany gdzieś w plenerze. A przecież właśnie w dużych miastach głosowano lepiej. Warszawa miała najwyższą frekwencję. Na naszym osiedlu w głosowaniu wzięło udział 70% mieszkańców! Czy w innych miejscach ludożerka nie mogła zagłosować przed wyjazdem na piknik albo zawinąć przed komisyjne ciało za powrotem z wycieczki? Mogła, ale olała sprawy kraju i nie da się wszystkiego zrzucić na wrednych polityków. Bo nie wszyscy są wredni. A niektórzy, mimo że okropnie wredni, wybrzuszeni nienawiścią jak puszka zepsutej mielonki, mają świetny wynik, bo ich elektorat sam jest pełen frustracji i odpowiada mu ktoś, kto zamiast budować, będzie niszczył, będzie tępił, śledził albo odbierał bogatym i dawał biednym.
Przebojem kampanii była postać posła Wassermanna kreowanego na ministra od służb specjalnych. Ten da nam popalić, aż się boję pisać, bo mściwy jest ów wodołaz polityczny strasznie. Prokuratorzy ścigają na jego wniosek rzemieślników od jacuzzi – jak wiadomo, wanny niezbędnej do życia na poziomie – ponieważ owi hydraulicy, źle montując urządzenie, zrobili zamach na jego życie. Biczowanie wodne jest niezbędne. Poprawia ukrwienie mózgu, a co za tym idzie spostrzegawczość. Facet ma dostać służby specjalne! Miejmy nadzieję, że Kaczory – kimkolwiek będą w nowym układzie – wezmą pod uwagę sprawności harcerskie posła W. i nie dadzą mu urzędu wzmagającego paranoję. Otóż poseł W. wezwał policję, skarżąc się, że ukradziono mu drzwi od garażu, a – uwaga, psychiatrzy! – drzwi były na miejscu, tyle że szeroko otwarte! Oto klasyczny wręcz przykład wyważania otwartych drzwi.
Istny folwark zwierzęcy! Pies wodołaz, Kaczory oraz Jacek Kurski, bulterier, wynajęty do zrobienia efektywnej kampanii wyborczej. Był skuteczny. Wszyscy byli pewni, że to musi się udać: dla wymagającej, inteligenckiej części elektoratu Kaczor pozostanie czysty jak łza komsomołki, a nad częścią ciemną będzie pracował bulterier. Załatwi dobre kontakty z ojcem Rydzykiem, z Radiem Maryja, opluje przeciwnika, ekshumując jego dziadka, że niby był hitlerowskim ochotnikiem. Nie tylko nim nie był, ale był w obozie. Jak z tym przysłowiowym rowerem, to nie on ukradł, to jemu ukradli.
Pamiętam, żenujące były tłumaczenia ojców Kościoła podczas wyborów prezydenckich już w wolnym kraju, zapewniających, że rodzina Mazowieckiego od XV w. była rdzennie polska. A gdyby tak kropla krwi obcej, to co? Powszechnie wiadomo, że mieszańce są udane, a chów wsobny degeneruje. Czy ci, którzy wymagają czystości etnicznej, sądzą, że sami są czyści? Kto może wiedzieć, jak było naprawdę, czy arystokratka nie mogła zadać się z fornalem? A bogaty mieszczuch z piękną Żydóweczką?
Gdyby dziadek Tuska był pomocnikiem Belzebuba, podgrzewającym smołę w kotle, to czy jego wnuk nie miałby szans w wolnym państwie starać się o urząd?
Ciekawe, co Kaczyńscy zrobią z bulterierem. Chyba nie wyrzucą go z partii, bo po pierwsze, za dużo o nich wie, a po drugie, nie wierzę, że nie informował ich, co szykuje. Liczyli, że może to prawda i w ksenofobicznym elektoracie antyniemieckim, który nie głosował, spowoduje pospolite ruszenie. Wstaną od stołów i z „Rotą” na ustach udadzą się do urn. A to nabije procentów potrzebnych do objęcia najwyższego urzędu w państwie. Niewykluczone zresztą, że coś się na tym udało PiS-owi ugrać, bo wiadomo, że gówno przykleja się do podeszwy, umyjesz, a smród i tak zostaje. Kurski został posłem i mogą mu nagwizdać.
Oprócz obwiniania sił natury niechętni prezydentowi Kwaśniewskiemu uznali go za deus ex machina i to jemu przypisują winę za pasztet z niską frekwencją. On to zarządził nieszczęsny kalendarz wyborczy, który miał spowodować, że SLD będzie miał więcej czasu, by się pozbierać, przygotować kampanię, i wejdzie do parlamentu, a wybory prezydenckie wygrać miał Cimoszewicz. Gdyby ktoś nie pamiętał, to człowiek kochający żubry, którego niejaka Jarucka o coś oskarżyła, zapadła się pod ziemię, a teraz, kiedy kandydat lewicowy, choć jednocześnie ponadpartyjny, ugotowany został na miękko jak za przeproszeniem jajo, otóż teraz owa osoba się odnalazła.
Według mnie, SLD do parlamentu wszedłby bez względu na czas głosowania, bo wiadomo, że ma swój elektorat z żelaza, betonu i stali. Ludzie przepytywani przez ankieterów pletli jak Piekarscy na mękach, kręcili albo mówili prawdę, bo byli wściekli na swoją partię, że wyparła się starych działaczy; inni złościli się, że nie pozbyła się do końca aferzystów, że zbyt mało jest zmian. W końcu jednak za białym parawanem i tak wybraliby swoich. Pamiętam z dzieciństwa pewną parę z naszej kamienicy, bili się i drapali po buziach, a gdy przyjeżdżała milicja, leżeli w łóżku, uprawiając seks bez wyraźnego celu prokreacyjnego. Po kilku dniach historia się powtarzała i tak aż do nie całkiem naturalnej śmierci małżonka, który się był powiesił.
Tenże kalendarz wyborczy nie zaszkodził ani też nie pomógł SLD.
Wybory ciągnące się jak serial zaszkodziły jednak lewicy, zwłaszcza Markowi Borowskiemu i tym, którzy z nim odeszli. Gdyby zblokować parlamentarne z prezydenckimi, z pewnością SdPl weszłaby do Sejmu. To widać po kilkudziesięciu tysiącach głosów, jakie zebrał sam marszałek Borowski w wyborach do parlamentu w Warszawie oraz w pierwszej turze wyborów prezydenckich, gdzie zdobył przeszło 10%, mimo że kampania była więcej niż skromna i mimo, powiedzmy delikatnie, umiarkowanego zainteresowania mediów. Nie odbyły się debaty między nim a dwójką faworytów, medialnie wybory zostały rozstrzygnięte jeszcze przed pójściem do urn. Kiedyś mówiono: kto ma telewizję, ten ma władzę, teraz telewizja wyobcowała się i sama jest władzą. Nie czwartą, ale pierwszą. Jeszcze trochę i prezydentem zostanie serialowe bożyszcze.
Lewica miałaby silniejszą reprezentację w Sejmie. Borowski w odróżnieniu od Cimoszewicza jest twardym zawodnikiem. Cimoszewicz nie poszedł głosować w wyborach prezydenckich, bo nie miał na kogo! Oto przykład obywatelskiej postawy, dobrze, że się sam odcedził z tego prezydenckiego interesu. Partia Borowskiego przetrzyma i będzie liczącą się opozycją pozaparlamentarną. Marszałek był najlepiej przygotowanym kandydatem na prezydenta i gdyby nie fochy kolegów, lewicowy elektorat nie musiałby dziś wybierać mniejszego zła. Pomiędzy kokluszem a ptasią grypą.

 

Wydanie: 2005, 42/2005

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy