Zaledwie wziąłem miotłę do ręki, przyszło mi na myśl, że ja przecież nie umiem sprzątać. Ani jako ja, ani tym bardziej jako filozof (…) W gimnazjum od nas, literatów z „Echa Szkolnego”, ważniejsi byli aktorzy. Ci naprawdę cieszyli się podziwem kolegów. Repertuar nasz szkolny teatr miał ambitny: po „Ptaku” Szaniawskiego w następnym roku był „Rewizor” Gogola, a kiedy byłem w trzeciej gimnazjalnej, wystawiono „Mieszczanina szlachcicem”. Kostiumy (wypożyczane), dekoracje, oświetlenie, charakteryzacja – wszystko jak w prawdziwym teatrze. Reżyserował pan Berkman, nauczyciel hebrajskiego, stary, brzuchaty, łysy. Uciekł po rewolucji z Rosji, już jako mężczyzna pięćdziesięcioletni, i nigdy nie nauczył się mówić poprawną polszczyzną. Pół Warszawy powtarzało sobie jego żałosne pomyłki, tarzając się ze śmiechu. Berkman był nerwowy i niektóre z tych pomyłek popełniał zapewne w stanie wzburzenia, kiedy cały drżał. Pamiętam, że gdy po jakiejś jego reprymendzie odpowiedziałem mu zuchwale, zakrzyknął czerwony na twarzy: „Milcz, kiedy do mnie mówisz!” – i tupnął nogą. Więc śmieszny. Ale nie jako reżyser! Kto znał pana Berkmana tylko z jego pomyłek w polszczyźnie, nie mógł go podejrzewać o tyle fachowości… Każde przedstawienie nasz szkolny teatr powtarzał kilkakrotnie: dla uczniów, dla rodziców, dla gości z innych gimnazjów, zwłaszcza żeńskich, i to tych, z których akurat grały jakieś uczennice. Biedne panienki! Musiały przejść niejedną torturę, bo pan Berkman krzyczał, że ruszają się ślamazarnie albo że całują bez namiętności, albo że sztywnieją, kiedy pochylając się w wydekoltowanych sukniach z XVII wieku, wypada pokazać więcej piersi. „Krrrhowa!” – krzyczał pan Berkman, gdy dziewczyna była już bliska łez. Marzyłem o tym, żeby pan Berkman choć raz spróbował, czy ja się do tego nadaję, ale on nigdy się do mnie nie zwracał. Nie myślałem bynajmniej o rolach głównych, wykonywali je chłopcy, których zdolności podziwiałem – nasz Chlestakow, Horodniczy, pan Jourdain, wszyscy znakomici! – chciałem zagrać byle co, najmarniejszy „ogon”, najważniejsze to znaleźć się tam, w gorączce przygotowań do spektaklu. Czy pan Berkman w ogóle nie słyszał o moich wyczynach radiowych? Czy nikt mu nie opowiedział, jak deklamowałem (co prawda z przerywnikiem błazeńskim) „Odę do młodości”. (…) Za to w czwartej gimnazjalnej pan Berkman, już od dawna nie mój nauczyciel, zaprosił mnie nieoczekiwanie do domu. Kiedy przyszedłem, zastałem już Władka Rajsa, który w zeszłym roku wyróżnił się w „Mieszczaninie szlachcicem” w roli mistrza fechtunku. W tym roku – powiedział pan Berkman, częstując nas herbatą (pamiętam okrągły nagi stół, surowość tego mieszkania, surowość – nie ubóstwo) – więc w tym roku wystawiamy popularną adaptację opowiadania Marka Twaina „O człowieku, który redagował gazetę rolniczą”. Zaproponował mi rolę farmera, czytelnika tej gazety, który po zastosowaniu rolniczych rad nowego redaktora dostał szału, Rajsowi zaś rolę nieszczęsnego doktora filozofii, którego naiwna prawdomówność zdegradowała do roli służącego. Berkman zrobił nam próbę czytaną i był bardzo zadowolony. Podczas następnej próby, już w szkole, był jeszcze zadowolony, podczas trzeciej trochę mniej, a podczas czwartej zaczął wrzeszczeć. Ja też czułem, że jest niedobrze. Berkman zażądał, żebym ja pokazał fizycznie, jak bardzo zwariowałem: żebym wydawał dzikie okrzyki, wskoczył znienacka na stół, rzucił się na redaktora, żeby go dusić. Nie potrafiłem z siebie tego wykrzesać. Mogłem grać człowieka, który stracił zmysły, ale tylko cieniując jego zachowanie. Wrzaski mi nie wychodziły (chociaż później, po latach, owszem, kilka razy zdarzyło mi się wrzeszczeć w szale do zachrypnięcia – pan Berkman byłby bardzo, bardzo zadowolony – ale to było w życiu, nie na scenie). Mowy nie było o tym, żebym znienacka wskoczył na stół. Czułem fałsz i zgrywę tego zachowania, nie mogłem go przemóc, po prostu ja szalałbym inaczej. Ale Reżyser chciał, żeby szaleć dla widowni, żeby publiczność pokładała się ze śmiechu. Niewielką pociechą było, że Berkman wrzeszczał także na wykonawczynię jedynej roli kobiecej – krrhowa! krrhowa! – Musiała się tego nasłuchać miła, łykająca łzy dziewczyna, która w ogóle krowy nie przypominała, bo była wysoka i szczupła, chociaż, prawda, trochę flegmatyczna. Berkman miał prawo się denerwować, bo próby były zaawansowane, czas uciekał, a tu wciąż szło kulawo. Zdaje się, że Reżyser był już zdecydowany uznać zaangażowanie mnie za pomysł niefortunny