Na samym dnie

Na samym dnie

– Kiedy wreszcie zacznę chodzić? Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Wystukana kciukiem historia o cierpieniu i nadziei „Mam na imię Mariusz. Do dnia wypadku moje życie było szczęśliwe i niczego mi nie brakowało. Gdy miałem dwadzieścia jeden lat, przekreśliłem je jednym skokiem. Odzyskanie przytomności oznaczało wejście w koszmar, który niszczył ciało i duszę. Przechodziłem przez kolejne etapy: ślepa rozpacz, pragnienie samobójstwa, bunt, obwinianie całego świata za własne nieszczęścia. Tak musi być: najpierw trzeba wypłakać wszystkie łzy, nie ma innego wyjścia. Gdy człowiek w końcu oswoi się z konsekwencjami tragicznego wypadku, pada pytanie: co dalej? (…) Cały czas przyświecał mi jeden cel: jeśli ktoś to przeczyta, może nie zaryzykuje głupiego i bezmyślnego skoku. Może ocalę kogoś przed piekłem, przez które sam musiałem przejść. Pisałem z wielkim trudem, ale zawzięcie. To, co czytacie, wystukałem kciukiem”, pisze Mariusz Rokicki, wracając wspomnieniami do 16 sierpnia 1989 r., kiedy oddał ten jeden niefortunny skok do wody. I choć od lat mówi się o „płytkiej wyobraźni”, choć powstały kampanie społeczne na ten temat, co roku wiosną i latem przybywa ofiar brawury i głupoty. Mariusz i tak miał dużo szczęścia – trafił na życzliwych ludzi, walczył mimo zwątpienia, nie załamał się, a dzięki pomocy innych udało mu się nadać swoim przemyśleniom kształt książki. Wspomnienia Mariusza Rokickiego pt. „Życie po skoku”, których fragment publikujemy, ukażą się nakładem wydawnictwa Znak. „Zasady, które warto znać” przygotowała Danuta Gorajewska. Ból. To było coś, co mnie nie opuszczało. Nie tylko ten ból gdzieś w środku, ale ten najprawdziwszy, cielesny. Najpierw był nieznośny i bezlitosny ból głowy, który doprowadzał mnie do histerii. Na szczęście tomografia nic nie wykazała, a przyczyną okazał się nieprawidłowy wyciąg usztywnienia kręgosłupa. Gdy wreszcie w pełni odzyskałem przytomność i zrozumiałem wszystko, postanowiłem być twardy (koniec z płakaniem przy rodzinie!). Karmiono mnie przez sondę wprowadzoną do żołądka przez nos. Coś okropnego! Najgorsza była jej wymiana – nikomu nie życzę czegoś takiego, prawdziwy koszmar. Jeden z lekarzy zapytał, czy chciałbym się jej pozbyć i jeść sam. Twierdził, że jest tylko jedno maleńkie „ale”: muszą założyć rurkę tracheotomijną, a wtedy będę mógł normalnie jeść. Nie brzmiało to zachęcająco, ale tak długo przekonywał i tak mnie skołował, że – mając w pamięci potworności wymiany urządzenia, którym byłem karmiony – zgodziłem się, choć tak naprawdę nie wiedziałem, na co właściwie wyrażam zgodę. Dowiedziałem się już na drugi dzień po operacji tracheotomii. Boże, co za ból! Byłem na siebie wściekły, że na to pozwoliłem. Popełniłem wielki błąd: powinienem był jeszcze przez jakiś czas pomęczyć się z sondą i oddychaniem za pomocą respiratora. Tracheotomia nie była wtedy potrzebna – lekarz dmuchał na zimne, a konsekwencje jego nadgorliwości ponosiłem ja. Niech to szlag! Rurka tracheotomijna okazała się przekleństwem. Nie mogłem przez nią spać. Wydzielina, która się pojawiła, dusiła mnie i trzeba było ją odessać. Dusiła mnie jednak cały czas, więc pielęgniarki były zdenerwowane, że w kółko żądam odsysania. Od tej chwili bałem się wszystkiego – najbardziej zaś lekarzy. Ile razy podchodzili do mojego łóżka, tyle razy oblewał mnie zimny pot. Bałem się, że znów wymyślą coś, co mnie skrzywdzi. Niepokój i panikę starałem się pokonać marzeniami: zaraz wyzdrowieję, wszystko będzie dobrze. Dawało to chwilę wytchnienia, ale powrót ze świata marzeń nie był łatwy. Odrobina siły i zapału, którą tam zyskiwałem, szybko znikała. Tylko płacz mógł przynieść ukojenie. Oczywiście, kiedy odwiedzili mnie koledzy, udawałem twardziela: próbowałem się uśmiechać, nie pokazywałem bezradności i przerażenia. Najgorzej było, gdy zbierali się do wyjścia. Coś w środku krzyczało: Poczekajcie! Zabierzcie mnie ze sobą, błagam! Prawdziwa tortura: ja – kawał chłopa, który był silny, zdrowy i radził sobie ze wszystkim – leżę w szpitalu, chodzą po mnie muchy i nie potrafię ich odgonić. Zaczynałem wariować i tracić zmysły, widziałem rzeczy, których nie było. Kiedyś pielęgniarz zdjął mi z szyi kołnierz ortopedyczny i położył go obok. Miałem się poczuć swobodniej, ale kiedy spojrzałem w bok, przeraziłem się, bo zamiast kołnierza zobaczyłem trupią czaszkę. W mojej głowie bez przerwy leciał jakiś mroczny film, często pytałem o rzeczy, których nigdy nie było,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 17/2009, 2009

Kategorie: Książki