Nazwy własne

Nazwy własne

City Hall Port Elizabeth

Na mapach świata kolonializm trzyma się mocno. Na razie Prawie milion mieszkańców, piękny widok na Ocean Indyjski i ogromne tradycje sportowe, głównie związane z krykietem i rugby – tak można opisać Port Elizabeth, szóste największe miasto w Republice Południowej Afryki. Rozpoznawalnością ustępuje innym metropoliom, ale z Kapsztadem czy Johannesburgiem nikomu nie przychodzi tu do głowy rywalizować. Zwrócone w kierunku oceanu, od zawsze było na mapie RPA punktem przeładunkowym, przystanią dla podróżujących dalej na wschód lub zachód, ale też bramą w głąb lądu. Z tej ostatniej cechy miejscowi czerpią zresztą korzyści do dziś, bo przekształcili ją w koło zamachowe turystyki. To właśnie Port Elizabeth jest jedną z najlepszych baz wypadowych dla uczestników tzw. Big Five Game Safari, wycieczki, w czasie której można zobaczyć w środowisku naturalnym słonie, lwy, bawoły afrykańskie, czarne nosorożce i lamparty plamiste. Z dostaniem się do Port Elizabeth nie ma problemu, bo w mieście jest duże międzynarodowe lotnisko. Najpierw jednak trzeba się upewnić, że podróżuje się do właściwego celu – miast znanych pod tą nazwą jest na świecie co najmniej pięć. Dwa znajdują się w USA, jedno w Kanadzie, jedno na karaibskim archipelagu Saint Vincent i Grenadyny. Różnią się diametralnie, ale łączy je etymologia, zwłaszcza ta polityczna. Ich nazwa jest reliktem, okruchem pamięci po imperium brytyjskim, kartograficznym dowodem, że Londyn był kiedyś stolicą połowy świata. I choć przestał nią być już kilkadziesiąt lat temu, a samemu słowu imperium bliżej dziś do inwektywy niż gloryfikującego terminu, kolonializm, nie tylko ten brytyjski, na mapach trzyma się mocno. Victoria, Charleston, Georgetown Port Elizabeth nie jest przypadkiem odosobnionym, choć akurat szczególnie ciekawym. Dlaczego? O tym dalej. Na razie rzućmy okiem na globus. Miast nazwanych imionami anglosaskich władców jest na nim mnóstwo, również tych duplikujących się. Victoria, Charleston, Georgetown czy przodujące w tym rankingu, literowane na przeróżne sposoby Kingstown. Samo zjawisko nie jest przesadnie oryginalne, tak samo robili Hiszpanie, Francuzi, Portugalczycy. Aleksander Wielki założył według różnych szacunków od 20 do 25 miast, wszystkie nazwał identycznie, od swojego imienia. W czym więc problem? Fakt nadawania nazwy budowanej osobiście osadzie nie wydaje się specjalnie kontrowersyjny. O ile rzeczywiście w tym miejscu nic wcześniej nie było. I tu zaczyna się problem. Dyskusja o starych kolonialnych nazwach miast ma ten sam refren co tocząca się właśnie debata na temat całej globalnej historii współczesnej i miejsca w niej europejskiego imperializmu. Młoda, niematerialistyczna lewica, skupiona wokół amerykańskich kampusów uniwersyteckich, domaga się całkowitej rewizji historycznej narracji o kolonializmie i jednoznacznego uznania go za zbrodnię przeciwko ludzkości. Z kolei dla prawicy i części konserwatywnych środowisk akademickich historia stała się ostatnim bastionem znanego świata, którego gotowe są bronić za wszelką cenę. Historia i pamięć zbiorowa od dawna są polem bitwy w wojnie kulturowej. Teraz przyszedł czas na geografię. Kilka przyczółków już padło. O podróży Kolumba w 1492 r. nie mówi się już dzisiaj jako o „odkryciu Ameryki”, a sam genueński żeglarz utracił status ikonicznego eksploratora, uważa się go raczej za goniącego za zyskiem najemnika, który trochę przez przypadek uruchomił najważniejszy proces społeczno-polityczny w dziejach świata. Coraz mniej osób obchodzi też w obu Amerykach tzw. Dzień Kolumba, umownie wyznaczoną na 10 października rocznicę jego lądowania na dzisiejszych Bahamach. Większość dawnych imperiów kolonialnych nie stawia w tej kwestii oporu, wręcz przeciwnie, uchyla drzwi do dyskusji o własnej przeszłości. Wyjątek stanowi tu Wielka Brytania, gdzie w ostatnich latach szerzy się epidemia „restoratywnej nostalgii”, jak zjawisko to nazwała Anne Applebaum. Ten sam prawicowy populizm, który nakręcił kampanię zwolenników brexitu, przywrócił do głównego nurtu debaty publicznej tęsknotę za globalnym imperium. Prawicowcy wszelkiej maści, od filozofa Rogera Scrutona po polityków, takich jak Nigel Farage czy obecny przewodniczący Izby Gmin Jacob Rees-Mogg, prześcigali się w płomiennych manifestacjach nacjonalizmu, wymieniając zdobycze cywilizacyjne, które imperium dało światu. Rees-Mogg nazwał je wręcz „cudownym”, kontrując apel Partii Pracy o włączenie do programu nauczania historii treści o brytyjskich ludobójstwach w koloniach. Wielka Brytania przed rewizją swojej historii broni się mocno,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 06/2022, 2022

Kategorie: Kraj, Świat