Nie dzwon, ale jednak dzwonek

Nie pytaj, komu bije dzwon, zawsze bije on dla ciebie – to niewesołe zdanie rozsławił Ernest Hemingway i stało się ono kto wie, czy nie najważniejszą maksymą, jaką przyswoiło sobie pokolenie, które przeżyło faszyzm. Trafności tej maksymy mogli doświadczyć europejscy politycy, którzy ustępując krok po kroku przed coraz to nowymi żądaniami Hitlera, łudzili się, że śmiertelny dzwon bije a to dla Austrii, a to dla Czechosłowacji, zanim nie uderzył on dla nich, dla Anglii i Francji przede wszystkim. Sprawdzili ją na własnej skórze również tzw. przyzwoici Niemcy, którzy sądzili, że zwycięski narodowy socjalizm wykończy lewicę, komunistów, socjaldemokratów, oczywiście przetrzepie Żydów, ale przecież ominie porządnych mieszczan czy solidnych robotników, zanim również ich nie objął policyjny reżim egzekwowany przez gestapo i nie spadły na nich alianckie bomby. Nauczyli się jej także z nawiązką Polacy, również ci, którzy maszerowali na Zaolzie lub robili ławkowe getta. Naiwne przekonanie, że rozkołysany dzwon przemocy wydzwaniać będzie selektywnie, głosząc pogrzeb jednych, lecz zapewniając tym samym spokojną pomyślność drugim, łączyło się ze złudzeniem, że w wypadku ofensywy ruchów nacjonalistycznych czy totalitarnych istnieją jakieś granice, określane często jako granice przyzwoitości, których nawet najbardziej fanatyczni demagodzy lub dyktatorzy nie odważą się przekroczyć.

Cały tekst artykułu można przeczytać w elektronicznej wersji "Przeglądu", która jest dostępna dla posiadaczy e-prenumeraty lub subskrypcji cyfrowej.
Wydanie: 12/2007, 2007

Kategorie: Felietony