Bitwa o Smoleńsk: jakiej prawdy boi się PiS? Jak długo będzie dzielił Polaków spór o przyczyny katastrofy prezydenckiego TU-154 w Smoleńsku? Teza, że bohaterski prezydent poległ w wyniku zdradzieckiego zamachu, to clou religii PiS, można więc odpowiedzieć, że jak długo będzie PiS, tak długo będą trwały spory. Ale sytuacja jest chyba poważniejsza. Spór o Smoleńsk dzieli Polskę nie tylko na część pisowską i niepisowską. Jest jeszcze jeden podział, głębszy – na szukających rozwiązań poprzez „mędrca szkiełko i oko” i na tych, którzy dopatrują się w tym zdarzeniu spisków, podstępnych działań, mistycznych symboli. Czy oznacza to, że Polska zawsze będzie w sprawie katastrofy podzielona? Niekoniecznie. Wciąż bowiem trwa publiczna debata między zwolennikami tezy o podłożonej bombie a tymi, którzy przyczynę katastrofy sprowadzają do nieszczęśliwego wypadku lub błędów popełnionych przez ludzi, i ma ona wpływ na opinie Polaków. Hipotezy jak króliki z kapelusza W tej debacie zwolennicy bomby, mimo braku dowodów na to, że bomba rzeczywiście była, mają dziś inicjatywę. To po części zrozumiałe – rządzą, mają do dyspozycji instytucje państwa, mogą inicjować jakieś działania, a potem je nagłaśniać. Po drugie, napędza ich wiara, że za chwilę, za rogiem, odkryją „prawdę”. Zapowiada to na kolejnych „miesięcznicach” Jarosław Kaczyński. Że już, już… Że są blisko. Oni zresztą co chwila odkrycie tej „prawdy” ogłaszają. Katastrofę miały wywołać sztuczna mgła, hel, samolot miał wylądować, a potem dobijano rannych, w samolocie były uszkodzone silniki… Teraz w PiS obowiązuje wersja, że na pokładzie była seria wybuchów i maszyna rozpadła się w powietrzu. A że zapisy czarnych skrzynek temu przeczą? Bo przecież wybuch trotylu nie wywołałby alarmu: Terrain ahead i Pull-up, pull-up. Na to PiS odpowiada, że czarne skrzynki zostały sfałszowane. Odpowiedź zdecydowana, ale w debacie publicznej średnio przydatna, bo zbyt fantastyczna. Choć jeżeli byłaby dostatecznie długo powtarzana… I to jest klucz do oceny debaty dotyczącej katastrofy smoleńskiej. Jeżeli bowiem jedna strona co chwila przedstawia jakieś nowe teorie, a druga milczy, opinia publiczna ocenia, że ta druga strona nie ma nic do powiedzenia. Jest to tym dziwniejsze, że w ostatnich sześciu latach poczyniono sporo ustaleń, które rzucają nowe światło na katastrofę. Nie przebiły się one jednak do opinii publicznej. Te ustalenia to przede wszystkim nowa wersja nagrania głosów z kokpitu, zgrana i cyfrowo oczyszczona. Pozwala na odczytanie 30-40% więcej wypowiedzi. Nie wyjaśniają one wszystkiego, ale mogą być znakomitym punktem wyjścia do dalszego śledztwa. Zwłaszcza że Antoni Macierewicz bardzo dokładnie te wątki pomija. Co więc jest dla niego niewygodne, o czym nie chce wiedzieć? Kto zdecydował: lądujemy? Pierwszy wątek po przesłuchaniu zapisów nasuwa się sam: kiedy zapadła decyzja, że samolot wyląduje w Smoleńsku? Nie ma na to pytanie łatwej odpowiedzi. Ze stenogramów, tych pierwszych, i tych najnowszych, wiemy, że piloci o tym, że nad Smoleńskiem jest gęsta mgła, dowiedzieli się podczas lotu. Pierwszy o trudnych warunkach w Smoleńsku poinformował ich kontroler z Mińska. O godz. 8.14 przekazał, że z powodu mgły widoczność na lotnisku wynosi 400 m. Już ten komunikat powinien być sygnałem do skierowania samolotu na lotnisko zapasowe. Dla TU-154 i lotniska takiego jak Smoleńsk-Siewiernyj granicą była widoczność 1,5 tys. m. Reakcja załogi była jednoznaczna. – O k…! – to nawigator. – Nasze meteo jest naprawdę zaj… – to z kolei słowa dowódcy. O godz. 8.17 dowódca rozmawiał ze stewardesą: jest nieciekawie, wyszła mgła, nie wiadomo, czy wylądujemy. I usłyszał: oni nie zdążą, oni muszą tam być. Kilka minut później, o 8.24, już nad Rosją, zgłosiła się wieża kontrolna w Moskwie. Kontroler potwierdził widoczność w Smoleńsku – 400 m. Pytał, ile paliwa pozostało w zbiornikach TU-154 i jakie są w planie lotu zapasowe lotniska. Dowódca odpowiedział, że Witebsk i Mińsk. Już z tych rozmów możemy wnioskować, że lądowanie w Smoleńsku nie było przesądzone. Załoga realnie rozpatrywała inne warianty. Zgodnie zresztą z sugestią kontrolerów lotu, którzy bynajmniej do lądowania we mgle pilotów nie namawiali. O godz. 8.26 do kabiny zajrzał dyrektor protokołu dyplomatycznego Mariusz Kazana. Nie wiemy, z jakiego powodu. Możemy tylko spekulować, że wysłano go, by potwierdził informacje stewardesy. Ale to tylko spekulacje, mógł przecież zajrzeć przypadkowo, nic nie wiedząc o mgle. Za to wiemy, jak










