Jakiś czas temu pewien publicysta (bardzo przeze mnie ceniony) ogłosił w pewnym organie prasowym (bardzo przeze mnie cenionym) opowieść o zasłużonej rodzinie, której przodkiem był – niestety – komunista. Publicysta tłumaczył: „W kapitalizmie wielkie rodziny miały za przodków koniokradów i innych łobuzów”. Zatem w tych felietonach trzeba się wziąć i za koniokradów.
Zdawałoby się, że samo powstanie III Rzeczypospolitej uwolni nasz dyskurs od tendencji, którą była nasycona zarówno oficjalna mowa w PRL, jak i mowa solidarnościowa, wzięta w kleszcze politycznej poprawności. Zdawałoby się – co więcej – że ośmiolecie rządów PiS uodporni nas na wszystkie ideologiczne dyskursy. Tymczasem nic z tych rzeczy: fenomenem komunizmu nikt sobie nie zaprząta głowy, a słowo „komunista” nadal funkcjonuje wyłącznie jako wyzwisko. Oczywiście jestem stronniczy, bo z przyzwoitego artykułu wyciągam dwa niefortunne słowa. Ale jeżeli całość jest przyzwoita, to przecież jeszcze gorzej. Bo znaczy to, że wywód najbardziej nawet sensowny potrafi być zatruty. Że wraz z przyzwoitością łykamy także zatrute ziarna. Że wracamy do zatrutej humanistyki, za którą tylu z nas atakowało PRL.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 35/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy