O nastolatach, mitach i wyborach

O nastolatach, mitach i wyborach

Liberum veto

Pokolenie obecnych licealistów jest w sytuacji zbliżonej do warunków, w jakich dorastała generacja „Kolumbów”. Warto pamiętać, jaką cenę my, „Kolumbowie”, zapłaciliśmy za mity wpajane za II Niepodległości

Za oceanem zrozumiałem, że słabością Polski jako państwa i społeczeństwa jest nieumiejętność widzenia rzeczy takimi, jakie są, i tworzenie wygodnej fikcji.
(Jan A.P. Kaczmarek, kompozytor, „Przegląd” nr 9)

Nie napisałabym tego tekstu (ciało mdłe…), gdyby nie list, jaki w „Gazecie Wyborczej” opublikował licealista, Adam Smuda, chwaląc pomysł PO, aby wiek wyborczy obniżyć do lat 16. Jest on przekonany, że nic tak nie nauczy prawdziwego życia w demokracji i nie przygotuje do wczesnego rozpoczęcia działalności politycznej jak wczesny udział w wyborach.
AS w swej młodzieńczej prostolinijności zapewne nie dopuszcza myśli, że propozycja PO może być nie wyrazem troski o stan naszej demokracji, tylko PR-owskim gestem „pod młodzież”, która w 2007 r. przechyliła szalę na rzecz PO. Im więcej młodych-prostolinijnych, tym lepiej dla obozu premiera.
AS nie wie też z doświadczenia, jak instrumentalnie politycy potrafią traktować młodzież, wykorzystując ją do realizacji zamierzeń niekoniecznie zgodnych z hasłami, jakie głoszą, i składanymi obietnicami.
Warto sobie uprzytomnić, że pokolenie obecnych licealistów oraz ich tylko nieco starszych kolegów po maturze jest w sytuacji zbliżonej do warunków, w jakich dorastała nasza (moja) generacja „Kolumbów” (roczniki 1918-1922). I pamiętać, jaką cenę „Kolumbowie”, dziewczęta i chłopcy, zapłacili za mity, które nam wpajano za II Niepodległości.
„Neo-Kolumbowie” (roczniki 1989-1993) urodzili się i wychowali już za III Niepodległości. Im także wbijano do łebków

staro-nowe polskie mity.

W 20-leciu międzywojennym dominowały dwa główne mity.
Mit pierwszy. Królewską drogą do odzyskania niepodległości jest walka zbrojna za wszelką cenę, która poprzez klęski – uznane za „zwycięstwa moralne” – prędzej czy później doprowadzi do Wielkiej Wiktorii.
Mit drugi. Wodzem, któremu zawdzięczamy „wybicie się na niepodległość”, jest Józef Piłsudski (inni – np. gen. Haller – się nie liczą).
A prawda (moim zdaniem, może mylnym) jest taka, że odzyskanie niepodległości zawdzięczamy przede wszystkim „cudowi”, jakim było równoczesne osłabienie wszystkich trzech zaborców: Austriacy i Niemcy przegrali wojnę, a Rosjanie zafundowali sobie Wielką Rewolucję Październikową, w czym zresztą walnie pomogli im Niemcy, którzy Leninowi i paru jego towarzyszom (był wśród nich Karol Radek) ułatwili dotarcie do Rosji. Gdyby Biały Car ostał się do 1918 r., jako członek entente wziąłby udział w „dzieleniu tortu”, a nam przypadłby w udziale status jakiegoś nowego Królestwa Kongresowego, może poszerzonego. Jak pamiętamy, albo i nie, historyczne KK cieszyło się wcale rozległą autonomią, którą utraciliśmy po powstaniu listopadowym, wszczętym przez młodych zapaleńców, gotowych umrzeć.
W związku z drugim mitem naszej młodości warto się zastanowić, jakim człowiekiem był Józef Piłsudski, pogrobowiec powstania styczniowego. Przeczytałam ostatnio raz jeszcze fundamentalną monografię pt. „Józef Piłsudski” pióra Andrzeja Garlickiego (Czytelnik 1988), opartą na – w miarę wiarygodnych – relacjach współczesnych i na autentycznych wypowiedziach Marszałka (to on był autorem epitetu „zapluty karzeł reakcji” i paru innych, nie mniej dosadnych).
W świetle faktów, rzetelnie ukazanych przez prof. Garlickiego (raczej życzliwego dla JP), Józef Piłsudski jawi się jako

utalentowany dyletant,

bez fachowego przygotowania wojskowego, za to przeceniający swe możliwości, by nie rzec brutalnie – megaloman, „od zawsze” z zapędami dyktatorskimi, co nasilało się z wiekiem. Do jego bezsprzecznych walorów należały absolutna bezinteresowność materialna, odwaga granicząca z lekkomyślnością (jako Komendant nie tylko swój los „rzucał na stos”), znakomita prezencja i swoista charyzma, działająca zwłaszcza na ludzi młodych lub z innych powodów bezkrytycznych.
Jak przystało na potencjalnego dyktatora, JP chętniej widział w swoim otoczeniu ludzi miernych, lecz posłusznych, niż wybitnych, nieskorych do stawania na baczność.
Po zamachu majowym 1926 r., gdy „obóz belwederski” przejął władzę, Marszałek spośród takich biernych-miernych-wiernych (BMW) typował kadry przywódcze zarówno cywilne, jak i – zwłaszcza – wojskowe.
Taka „polityka personalna” miała negatywny wpływ i na rozwój wydarzeń w II RP, i na układ sił w czasie wojny.
Chyba dlatego właśnie polskie „państwo podziemne”, którym słusznie się chlubimy, było tak dalece nastawione na walkę zbrojną, bez względu na koszta. Nigdy nie spotkałam informacji, jakie straty ponieśli okupanci, biorący krwawy odwet za każdą naszą akcję, a jakie my…
A gdyby tak „państwo podziemne” skupiło się na ratowaniu Żydów oraz innych szczególnie zagrożonych, na kształceniu młodzieży, na wywiadzie, bo w tej mierze mieliśmy realne osiągnięcia, ważne też dla aliantów, którzy nasze heroiczne, straceńcze gesty mieli za nic?
Obecni „Neo-Kolumbowie” dorastają z kolei w aurze mitów, jakie kultywowało się i kultywuje w III RP.
Mit pierwszy. Pod przewodem Papieża-Polaka i heroicznego stoczniowca Lecha Wałęsy obaliliśmy komunizm.
Tymczasem – przy całym szacunku dla zasłużonych w walce z „czerwoną zarazą” – prawda jest taka, że „realny socjalizm” (do komunizmu dopiero się dążyło…) sam upadł, bo planowa gospodarka sterowana przez monopartyjny aparat okazała się niewydolna i „obóz socjalistyczny” przegrał zimną wojnę… W dodatku Rosjanie, po 70 latach udręki, ale też swoistego egalitaryzmu – doczekali się takiego przywódcy jak Michaił Gorbaczow, oświecony syn chłopski (tak, tak), naprawdę otwarty na świat i na demokrację. „Neo-Kolumbów” – i nie tylko ich – gorąco zachęcam, aby przeczytali książkę Gorbaczowa pt. „Nowe myślenie i przebudowa” (polski przekład PIW 1988). „Gorbiemu” chyba naprawdę marzył się „socjalizm bez wypaczeń”…
Mit drugi. Wielka Transformacja Szokowa zainspirowana przez Jeffreya Sachsa i zrealizowana w duchu gospodarczej wolnoamerykanki była jedynie słuszną drogą wyjścia z komuszego piekła i dzięki niej prędzej czy później staniemy się drugą Japonią albo drugą Irlandią, w ogóle kapitalistycznym rajem. A po 20 latach już jesteśmy „zieloną wyspą”, której zazdroszczą wszyscy inni, mniej fortunni (tylko jakoś nie widać tych rzesz imigrantów, którzy by się do nas kwapili… Nasi też nie wracają…).
I nie przyjmujemy do wiadomości, że sam nasz „guru”

Jeffrey Sachs z wiekiem zmądrzał

i odszedł od swych dawnych koncepcji, które w naszych kręgach decydenckich nadal trzymają się mocno.
A mocno to – jak zawsze – trzymają się Chińczycy, co nie znaczy, abyśmy mieli iść „chińską drogą”!
W ogóle nasza bieda polega m.in. na tym, że od bardzo dawna, bodajże od końca XVIII w., zamiast myśleć i działać samodzielnie – „bierzemy przykład”, co z góry skazuje nas na wtórność. Ale o tym – potem.
Na razie czekają nas wybory: prezydenckie, samorządowe i parlamentarne. W centrum sceny politycznej do walki stają dwie partie: PO – PiS.
Szczerze mówiąc, te formacje są jak bracia syjamscy, którzy by się kłócili, ale nie chcieliby, aby ich rozdzielono, bo są sobie potrzebni jako tło kontrastowe: dla PO „pisiacy” to ziobroidalne dinozaury, a dla PiS „platfusy” – „liberały-aferały”. I tak toczy się ten PO-PiS-owy światek…*
Ale wróćmy do wyborów – prezydenckich.
Nie zachwyca mnie żaden z nagłaśnianych przez media kandydatów do PAŁACU.
Ani Brat swojego Brata, który chyba nie ma żadnych szans na reelekcję.
Ani Marszałek swego Premiera, przy okazji „zgoła” frywolny fraszkopis (FF…), lansowany przez supernestora Bartoszewskiego tudzież milionera skandalistę Palikota, któremu najwidoczniej „wolno więcej”.
Ani Mąż wspaniałej Żony (chapeau bas), POgromca pisowskiej watahy (do której sam należał), minister – jak sam premier – rodem z podwórka, aktualnie Pan na Chobielinie, gdzie zagranicznych VIP-ów wita światowymi językami i raczy sałatką z plonów własnego warzywnika. Za tym kandydatem-na-kandydata jednoosobowym murem stoi poseł Gowin-od-in-vitro, sympatyk LPR.
Jeśli PO wygra – a pewnie wygra – te wybory, to prezydentem tak czy inaczej będzie nominat premiera. Już na okładce „Polityki” przyrównywany do Mościckiego, który

też miał świetną prezencję.

Ale te pierwsze wybory są w istocie ważne jako przygrywka do samorządowych, a zwłaszcza parlamentarnych, które odbędą się zapewne w nieco przyspieszonym terminie, wiosną 2011 r.
Tu SLD i PSL muszą się naprawdę sprężyć jak nasza „kultowa” Justynka, aby nie tylko ostać się w grze, ale wygrywać.
Memu zielono-czerwonemu sercu bliscy ludowcy muszą uwierzyć w siebie i uwierzyć w przyszłość polskiej wsi, nie jako skansenu, tylko ekolandu, do którego coraz liczniej „emigrować” będą wyposażeni w internet miastowi, znużeni megalopoliami z ich smogiem, hałasem i anonimowym tłumem. Ten proces już występuje na Zachodzie i u nas też się zaczyna.
Lewica zaś (moim dyletancko bezpartyjnym zdaniem) powinna poskromić wszelkie ciągoty do współrządzenia z PiS czy nawet z PO (na co niektórzy chyba mają chrapkę…) i wreszcie

dogadać się we własnym gronie.

Szczerze mówiąc, nie mam na myśli synów marnotrawnych, do czasu awansujących dzięki SLD, by opuszczać Sojusz w opresji – Bóg z nimi. Chodzi mi o porozumienie mocnego strukturami SLD z obiecującym środowiskiem „Krytyki Politycznej”. Lider tych „lewaków” (dixit W. Gadomski), Sławomir Sierakowski, nie od dziś imponuje mi wytrwałością, z jaką poszerza swe horyzonty intelektualne, co nie jest najmocniejszą stroną „pragmatyków” z SLD. Skądinąd Napieralski chyba nie zasługuje na cięgi, których mu nie szczędzą media sprzyjające Platformie. To PO zrywała wynegocjowane umowy!
My, „Kolumbowie”, zapłaciliśmy wyjątkowo wysoką cenę za wierność mitom kultywowanym w międzywojennym 20-leciu.
Czym „Neo-Kolumbom” mogłoby grozić utrzymanie się przy władzy PO-PiS-u z obecną przewagą PO i platformerską wersją wskazanych wyżej mitów III RP (PiS kultywuje ich własną odmianę, z naciskiem na „walkę zbrojną” i „pamięć historyczną”)?
Najkrócej: w dążeniu do kariery „Neo-Kolumbowie” mogą zapomnieć o samorealizacji, a w trosce o „nowoczesność” utracić własną tożsamość kulturową.
Ciekawe, co licealista przed maturą, Adam Smuda, oraz jego koleżanki i koledzy odpowiedzieliby na tradycyjne pytanie:
Kto Ty jesteś?
Moja odpowiedź brzmi:
Nie jestem „prawdziwą matką-Polką-katoliczką”, uwięzłą w neosarmackiej „pamięci historycznej”. Jestem zwyczajną, w miarę normalną Polką-Europejką (prywatnie babcią Isi i Ksawerego), świadomą naszej odrębności kulturowej z jej zaletami i wadami. Czuję się związana emocjonalnie z polską kulturą – a jest to kultura społeczeństwa słowiańsko-wiejskiego, o czym wielu z nas nie chce pamiętać.
Od lat na próżno dopominam się o poważną, ponad podziałami stanowymi oraz etnicznymi dyskusję o naszej odrębności kulturowej.
To sprawa coraz pilniejsza, bo przecież przed Unią Europejską i przed światem stoi niełatwe zadanie: jak w dobie globalizacji pogodzić różnorodność ze współdziałaniem na rzecz wspólnego dobra?
Bo chyba nikt myślący nie chce, by ceną globalizacji była popkulturowa „urawniłowka”? Oby Polkom i Polakom z generacji „Neo-Kolumbów” udało się rozwiązać, przede wszystkim na własny użytek, tę kulturową kwadraturę koła!
Czego im – i w ogóle nam wszystkim – szczerze życzy

Maturzystka 39

Anna Tatarkiewicz

* Krytyczne poglądy na obie postsolidarnościowe prawicowe partie wodzowskie ujawniłam obszerniej na łamach „Przeglądu” w tekstach: „Kto nami (nie) rządzi” 6 września 2009 oraz „O kibicach, kibolach i politykach” 29 listopada 2009.

Wydanie: 13/2010, 2010

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy