O nurkowaniu
Być może trochę zanudzam czytelników, zajmując się już od pewnego czasu kłopotami polskiej lewicy. Czynię to jednak dlatego, że dla mnie, jak i dla większości społeczeństwa, jeszcze nudniejsze jest przyglądanie się sejmowym konwulsjom, które towarzyszą formowaniu się rządu prof. Belki, nowym aferom albo też dowodom rozkładu aparatu władzy, jakim jest choćby strzelanie przez policję do całkiem przypadkowych osób. Sądzimy, że wybawi nas od tego Europa. Ale nie stanie się to automatycznie, a może nawet w ogóle się nie stanie, jeśli już na starcie – o co zabiegają usilnie nasi prawicowi przedstawiciele w Europie i lewicowi ministrowie – nie zyskamy statusu prowincjonalnego rezerwatu, z którym trzeba się wprawdzie pogodzić, ale lepiej go nie dotykać. I tu zaczyna się kolejny problem polskiej lewicy, która właśnie staje do wyborów do Parlamentu Europejskiego po raz pierwszy podzielona na trzy formacje – SLD, Socjaldemokrację Polską i Unię Pracy. Oczywiście, że w normalnym, ustabilizowanym państwie, w dodatku tak silnie jak obecna Polska zagrożonym ofensywą klerykalnej, nacjonalistycznej i liberalnej prawicy, rozsądnym hasłem w tej sytuacji było by zawołanie „Lewica razem!” i ustalenie programu współdziałania. Ale jak to zrobić, skoro wszystkie formacje lewicowe odwołują się do tego samego mniej więcej elektoratu, który z krzykiem uciekł od popierania SLD po dwóch z kawałkiem latach rządów tej formacji? Nie brakuje komentatorów, którzy twierdzą, że po tych dwóch latach, a w dodatku wobec rozbicia lewej strony, elektorat lewicowy w ogóle się rozpierzchnął i praktycznie go już nie ma. Jest to głęboka nieprawda. Im bardziej bowiem gorzkie owoce, w postaci chociażby narastających kontrastów społecznych, wydaje liberalny kurs naszej gospodarki, tym większą liczbę osób chwyta za gardło niewidzialna ręka rynku, każąc im szukać ratunku po lewej stronie. Ale gdzie? W SLD, który stał się ostatnio patronem tego kursu? A może w Samoobronie, która mówi głosem społecznego rozczarowania, ale równocześnie głosem posłanki Beger, która objawiła nam ostatnio w ankiecie na tematy europejskie, że królowa Elżbieta jest premierem Wielkiej Brytanii? Klęska w sondażach publicznych nakłoniła formacje lewicowe do deklaracji prospołecznych i nawet przewodniczący Janik, do niedawna jeszcze piewca politycznego pragmatyzmu, mówi teraz, że istnieją dla niego jednak wartości ideowe socjaldemokracji oraz granice politycznego kompromisu, których nie zamierza przekraczać. Trochę późno, ale dobre i to. Kłopot z tym jednak, że deklaracje wrażliwości społecznej składa obecnie w imieniu liberalnej Platformy Obywatelskiej także Jan Maria Rokita, co ma już cechy humorystyczne. Wszystko to razem jednak wskazuje, że jest w Polsce duży i rosnący elektorat lewicowy, który można pozyskać. Jest – ale gdzie? Otóż, jak sądzę, wcale nie tam, gdzie się go rutynowo szuka, a więc w partyjnych machinacjach i aparatowych matecznikach, lecz w rodzącym się mimo wszystko społeczeństwie obywatelskim. Przekonuje mnie o tym przemilczana raczej ankieta, która mówi, że mimo nagonki, awantury, a także niewątpliwego nacisku kleru i potępienia przez Platformę Obywatelską aż 47% ankietowanych Polaków wypowiedziało się za prawem gejów i lesbijek, aby przejść pochodem przez ulice Krakowa, w dodatku w przededniu św. Stanisława. Nie chodzi o gejów ani lesbijki, co niezmiernie łatwo jest przekształcić w niewybredny epitet. Chodzi natomiast o wszystkie grupy ludzkie, które rodzą się i zrzeszają spontanicznie, zajęte swoimi celami i pragnące umieścić je jako równoprawne cele na palecie celów społecznych. A więc chodzi o Zielonych, o feministki, ale także o mniej obecnie słyszane i jakby przytłumione grupy takie, jak spółdzielcy na przykład, nie mówiąc już o związkowcach czy samorządowcach, przed którymi zresztą integracja europejska otwiera niezwykłą szansę. Faktem, z którego formacje lewicowe słabo zdają sobie sprawę, jest po prostu to, że na naszych oczach zmienia się materia społeczeństwa, które z wielkiej jednorodnej bryły, jaką było tradycyjne społeczeństwo klasowe, a także społeczeństwo totalitarne, zamienia się obecnie w kolorowe kłębowisko grup i dążeń, przebijających się na arenę publiczną. Tak rozumiane społeczeństwo obywatelskie nie jest już tworem, którym można kierować, stanąwszy na czele, ale trzeba w nim nurkować. Być obecnym, uczestniczyć, starając się nadawać mu wspólny kierunek. Teraz, poniewczasie, mówi się ciepło o przedwojennej PPS, ale czym byłaby PPS, gdyby nie Społem, spółdzielczość mieszkaniowa, Towarzystwo Uniwersytetów Robotniczych, czerwone harcerstwo, wydawnictwa, książki, nawet Spółdzielnia Autorów Filmowych,









