Prymas Glemp, kto by pomyślał, jest największym nowatorem religijnym w Polsce. Jeszcze nie przebrzmiały jego innowacje w sprawie postu, a już daje komunię do ręki. W ostatni wtorek zaproponował zmianę modlitwy Ojcze nasz: już nie mówimy „i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”, lecz „jako my nie odpuszczamy naszym winowajcom”. Wskutek ujawnienia rzekomych czy rzeczywistych tajnych współpracowników, wywodził prymas, ktoś może zostać pokrzywdzony, ale nie należy zapominać o krzywdzie ofiar byłych tajnych współpracowników. Gdy z chłopca w szkole szydzą, że jego ojciec znajduje się na „liście Wildsteina”, to jest to pewna krzywda, mówi prymas, ale czy większa niż ta, którą jakiś tajny współpracownik wyrządził komuś 20 lat temu. Ojcze nasz, odpuść prymasowi winy dokładnie tak, jak on radzi odpuszczać. Wskutek częstego występowania tych samych imion i nazwisk kilka milionów osób stało się podejrzanymi o podłe czyny i teraz wiele z nich tłoczy się w pomieszczeniach IPN, żebrząc o uniewinnienie. Mimo to prymas uważa, że „opublikowanie listy Wildsteina to krok w dobrym kierunku”. Nie mniej święty jest postępowy biskup Pieronek: „mleko się rozlało. Tyle że było tam i mleko, i kawa, i herbata. Teraz trzeba to uporządkować. Jak już się listę upubliczniło, to trzeba otworzyć teczki. Ja jestem za lustracją”. Biskupi idą we wskazanym im „dobrym kierunku”, choć nie wszyscy wyrażają się tak trywialnie. Arcybiskup Michalik całkiem w tradycji palenia heretyków, w trosce o ich dusze, każe lustrować „z miłością”. Arcybiskup Życiński, który przez piętnaście lat podżegał do Pamięci, gdy wreszcie Pamięć zapanowała, wzywa swoich proboszczów, aby pocieszali niesłusznie oczernionych. Odpowiedzią krystalicznego Kieresa na niebywały skandal jest plan rozszerzenia lustracji aż do bibliotekarzy. „Zlustrowanie” przez „idącą w dobrym kierunku listę Wildsteina” także cudzoziemców działających dla polskiego wywiadu jest faktem niegodnym wzmianki; na ten temat obecnie można tylko pożartować. Jedyną widoczną reakcją rządu na to, co się stało, jest przyznanie IPN-owi dwóch milionów złotych. Dlaczego rząd to zrobił? Ponieważ bał się nie zrobić. Instytut Pamięci Narodowej jest obecnie najważniejszą instytucją w systemie władzy, której kilka milionów ludzi się boi. Nie boją się tylko bandyci, złodzieje i chuligani. Wraz ze współdziałającymi z nim mediami IPN wprowadza terror psychiczny, jakiego w Polsce nie było od 1956 r., może od 1968. Ten terror nie przekształca się w fizyczny tylko dzięki obyczajom i stosunkom panującym dziś w Europie. Państwo jest powołane do obrony swoich mieszkańców przed obcymi państwami i wewnętrznymi złoczyńcami. Nas chronią państwa Unii Europejskiej przed naszym państwem. Rzecznika Praw Obywatelskich prawie nie słychać. Helsinski obrońca praw człowieka zaprojektował IPN, a teraz projektuje rozszerzenie lustracyjnego terroru na wojsko, samorządy, szkoły, biblioteki. Ma to być sposób na stworzenie całkiem nowego społeczeństwa, rojonego przez partie, które mają rządzić po wyborach. Młodzież, jak ktoś powiedział „aż kipi chęcią walki z wrogiem” i trzeba jej tylko wskazać, kto nim jest. Niektórzy pokrzywdzeni przez listę „240 tysięcy” natychmiast się ukorzyli i powtarzają, że było to najlepsze, co można było zrobić; gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą i oni z godnością przyjmują rolę wiór. Gdy żonę Kalinina posłano do Gułagu, on stał się jeszcze lepszym komunistą. Prawda musi boleć – powtarzają. Młodym to niczego nie przypomina, ale starsi dobrze pamiętają, że społeczeństwo bezklasowe też musiało boleć. „Lata 50 w Polsce kojarzą się z grozą tyranii (cytuję Jarosława Dobrzańskiego), a dzień dzisiejszy z chichotem wariata”. Cała ta polityka Prawdy i Pamięci nie ma w sobie nic poważnego, nic na serio. Wygląda na złośliwą psotę wyrządzoną społeczeństwu. Nic tu nie jest nazywane dosłownie. Ogólniki i prymitywne metafory mają przesłonić rzeczywistość i realny sens tego, co się dzieje. „Prawda was wyzwoli, na tym ufundowana jest nasza kultura” – głosi gorliwy chrześcijanin-lustrator. Prawda, która miała wyzwalać, to wiara w Chrystusa. A co ona znaczy w języku lustratora? Że trzeba ujawnić teczkę Maleszki, na przykład, albo Wałęsy, Jurczyka, jakiegoś Kowalskiego. Szczytem cynizmu jest wyrażenie: „prawda musi boleć”. Dlaczego wasza nędzna „prawda” musi boleć tych ludzi, którzy desperacko tłoczą się w biurach IPN i proszą o rehabilitację za życia? Chcecie
Tagi:
Bronisław Łagowski