Obłudna polityka edukacyjna

Obłudna polityka edukacyjna

Po tekście „Szkoły lansu i balansu” Demoralizacja wykładowców i studentów, chałturnictwo i fasadowość kształcenia to skutki skrajnego, żywiołowego urynkowienia studiów Cieszę się, że „Przegląd” się trzyma i zachowuje wysoki poziom merytoryczny. Lektura kolejnych numerów pozostaje przyjemnością i pokrzepieniem chyba dla każdego człowieka lewicy czy racjonalisty. Trwacie w roli oazy zdrowego rozsądku. Ale w numerze 2. zaskoczyła mnie niespójność i nonszalancja w prezentacji problemów szkolnictwa wyższego i polityki naukowej. Wymowa trzech tekstów na ten temat (artykułu Romana Wojciechowskiego, jego wywiadu z prof. Markiem Rockim oraz opublikowanego listu otwartego w sprawie filozofii na studiach uniwersyteckich) jest wewnętrznie sprzeczna – niemal jak w „Gazecie Wyborczej”, która w tym samym numerze w jakiejś sprawie potrafi być za, a nawet przeciw. Redakcja chyba nie przemyślała własnego stanowiska. List w obronie filozofii jest nie tylko uzasadnionym protestem, ale i celną diagnozą destrukcyjnego charakteru programowej komercjalizacji i wulgarnego utylitaryzmu w polityce wobec szkół wyższych, zwłaszcza w stosunku do nauk humanistycznych i społecznych. Autorzy listu słusznie przypominają, że uczelnie (zwłaszcza uniwersytety) nie powinny być, a poniekąd nigdy nie mogłyby się stać, szkółkami zawodu, w dodatku takimi, których ukończenie jakoby gwarantuje zatrudnienie. Dodam od siebie: nachalnie powtarzana teza, że jeśli młodzi ludzie po kilku fakultetach i stażach na kierunkach podobno bardzo praktycznych nie mają pracy, jest to ich wina, bo źle wybrali kierunek studiów, i podobna wina uczelni, jest nie lada uproszczeniem, a nawet bezczelnością, gdy wszyscy znamy realia rynku pracy i strukturalne przyczyny bezrobocia. Urynkowienie nauki Natomiast artykuł red. Wojciechowskiego i wypowiedź prof. Rockiego, zarazem senatora PO, o czym nie każdy czytelnik wie, a nie został poinformowany – to wykład i uzasadnienie ideologii przyświecającej rządowym reformom nauki i szkolnictwa wyższego. Artykuł, oparty na ściągawkach z ministerialnych analiz i raportów, zawiera silną sugestię, jakoby przytoczone skandaliczne sytuacje były reprezentatywne, jak gdyby były miarodajnym obrazem uczelni polskich w ogóle, a nie przejawem patologii, której zasięg należałoby precyzyjniej określić. To tabloidalny typ generalizacji, jak z „Faktu”. I nie ma ani słowa o tym, że demoralizacja wykładowców i studentów, chałturnictwo i fasadowość kształcenia są przecież skutkiem skrajnego, żywiołowego urynkowienia studiów, rezultatem dotychczasowej neoliberalnej polityki edukacyjnej (kształcenie jako usługa, towar; wykształcenie jedynie jako instrument, a nie wartość sama w sobie). Polityki obłudnej. Najpierw wszystko na żywioł: uczelnia to taki sam biznes jak inne, zaróbcie sobie, a poszukiwacze łatwych dyplomów niech się schronią na kilka lat w przechowalni, to bezrobocie będzie mniejsze; po czym nagle z moralizatorskim zapałem kontratak pod hasłem jakości kształcenia. I pozoranckiej: jakość kształcenia mierzona jest w kontrolach jakością sprawozdawczości odpowiadającej biurokratycznym jałowym formularzom sylabusów i pochodnej papierologii, nie zaś faktycznymi efektami kształcenia. Innym bulwersującym wątkiem w artykule red. Wojciechowskiego jest bezkrytyczne powtarzanie bzdurnych stereotypów, że poziom nauki polskiej jest taki, jakie jest miejsce uczelni w osławionych rankingach. Każdy, kto w tych sprawach się orientuje (niestety, niewielu jest takich), wie, jaką mistyfikacją i manipulacją bywają te rankingi, a podobnie listy filadelfijskie, indeksy cytowań, rozmaite prestiżowe nagrody itp. Przemilcza się przy tym fakt, że jeśli nawet przyjąć za dobrą monetę kryteria tych rankingów, to właśnie te kryteria kompromitują polskie władze – gdyż o wysokich ocenach uczelni w znacznej mierze decyduje ich infrastruktura, nakłady na badania, budżety uczelni, materialny i techniczny komfort pracy uczonych. Istnieje ścisła zależność między wyposażeniem uczonych, ich zarobkami, liczbą studentów i godzin dydaktycznych przypadających na jednego wykładowcę a jakością kształcenia i poziomem badań. Finansowej nędzy polskiej nauki nie da się zagadać reformatorskim pustosłowiem. Niż demograficzny, który jest okazją, by zmniejszyć pensum i liczebność grup na zajęciach, traktuje się jak okazję do zredukowania liczby wykładowców. Wzrastają wymagania wobec nich – ale biurokratyczne, nie merytoryczne. Wzrost tych obciążeń jest zaś odwrotnie proporcjonalny do zarobków. Zniewolone uczelnie Wywiad z prof. Rockim jest charakterystyczny: z jednej strony, mowa w nim o rzeczywiście koniecznych wymaganiach, kontrolach, selekcji, z drugiej strony, o tym, że rynek (m.in. popyt na „usługi edukacyjne”) ma swoje prawa, dopóki więc są chętni na marne, lecz łatwe dyplomy, dopóty będą i pseudostudia. Odpowiada to meandrom neoliberalnej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2014, 2014

Kategorie: Opinie