Odczarowana Zachęta

Odczarowana Zachęta

Bohaterowie wypadków w galerii dobitnie wykazali, że nigdy wcześniej nie interesowali się sztuką i nie należeli do bywalców sal wystawowych Jubileusz stulecia szacownej Zachęty wypadł nadspodziewanie spektakularnie. W najśmielszych wyobrażeniach jego autorów nie mógł spowodować większego rozgłosu, znaleźć się na czołówkach wszystkich mediów, stać się tematem ogólnonarodowej, publicznej wrzawy, bo może trudno tu mówić o dyskusji, w której uczestnicy, na miarę swych możliwości i gustów, zademonstrowali nieprzebrane bogactwo poglądów. Sądząc po skali tego pospolitego ruszenia “specjalistów”, należałoby uznać, że mieliśmy oto do czynienia z wielkim, może przełomowym wydarzeniem. Polska sztuka współczesna nie od dziś związana jest z Zachodem niezliczonymi nićmi i kanałami inspiracji, wpływów, oddziaływania. Stanowi część sztuki Zachodu. Zbędną wydaje się uwaga, że kierunek tego ciążenia jest wybitnie jednostronny. Sztuka polska XIX i XX w. nie istniałaby, jak nie istniała w wiekach wcześniejszych, bez wpływu takich nazwisk jak: Delacroix, Monet, Cezanne, Van Gogh, Bonnard, Matisse, Picasso, Braque, Leger, Duchamp, Ernst, Mondrian, Klee, Dali, Pollock, Bacon, Warhol, Rauchenberg, Soulages, Beuys, Kiefer. Gdyby można było wyobrazić sobie sztukę polską ostatnich wieków bez tych nazwisk i setek innych artystów Zachodu, pozostałoby nam trochę patriotyczno-sielskich kiczarzy, no i może Nikfor. Jest też prawdą, że w ciągu tego czasu istniały w polskiej sztuce tendencje i ośrodki (mniejszościowe i o niewielkim prestiżu), ujawniające inspiracje rodzime, swojskie, narodowe. Czasem przybierały one formy radykalnie negujące potrzebę, a nawet wskazujące zgubność “zapatrzenia na Zachód”, absolutyzujące zarazem wspólnotę narodową, zespoloną z katolicyzmem, jako wartość najwyższą (w międzywojniu poszukiwania tzw. stylu narodowego, “szukalszczyzna”, “łukaszowcy”, po wojnie “Grupa Zachęta”). Podrzędność naszej sztuki, jej imitacyjność, wtórność względem większych osiągnięć sztuki zachodniej składają się na kompleks polski, nie rozstrzygniętą kontrowersję nowożytnej Polski, obrośniętą niezliczoną ilością sądów, analiz, rozpraw, dzieł literackich. Zmiana ustroju po 1989 r. nie wywołała w sztuce zmian jakościowych, które zwróciłyby na siebie uwagę opinii publicznej, pozwoliłyby dostrzec, że jesteśmy od teraz we własnym domu, od teraz mówimy językiem prawdy. Nic takiego się nie stało. Polska sztuka w całym XX w., poza pewnymi okresami wyjątkowymi (Październik ‘56), znajduje się na obrzeżach głównych debat i sporów naszej historii. Paradoksalnie w epoce społeczeństwa informacyjnego, cywilizacji obrazkowej i wszechmocy mediów jej sprawy tym bardziej są przysłaniane przez tę cywilizację o twarzy kultury masowej, a jej wewnętrzne problemy tym mniej są atrakcyjne dla ogółu społeczeństwa. Dlatego wyjątkiem potwierdzającym regułę są wypadki w Zachęcie, a ich bohaterowie dobitnie wykazali, że nigdy wcześniej nie interesowali się sztuką, nie należeli do bywalców sal wystawowych. Zastanawiający analfabetyzm, chroniczne rozchodzenie się wzajemnych oczekiwań szerszych kręgów naszego społeczeństwa w odniesieniu do sztuki współczesnej są stałą niezmienną gry między artystą i odbiorcą, wciąż żywą od dziesięcioleci. Równie fundamentalne i niezmienne są “przewiny” sztuki (i nie chodzi tu tylko o awangardę i jej refleksy) wypowiadane, a częściej wykrzykiwane – Niezrozumiałość! Dziwaczenie! Oszukiwanie, nabieranie porządnych ludzi! Dlatego tak fałszywie, a równocześnie perfidnie, wygląda kampania nienawiści prowadzona w “Życiu” przez Cezarego Michalskiego przeciwko dyrektorce Zachęty i “jej” sztuce, przeciwko jej poplecznikom i podopiecznym jako “nowemu socrealizmowi” i “naszym okupantom”. “Wojna w obronie Andy Rottenberg” – grzmi ten wykwintny intelektualista, nazywający przy okazji swego (wydumanego, moim zdaniem) antagonistę wyszukanym epitetem: “Gomułka ponowoczesności” – “wojna o panowanie nad państwowymi instytucjami, służącymi popularyzacji sztuki, staje się substytutem rewolucji”. Jakże łatwo można byłoby epitet odwrócić i zauważyć, czy nie są to aby pryncypialne frazy godne nowego Żdanowa prawicy? Zarówno C. Michalski, jak i nawa zaciężnych umysłowo hufców prawicy (z ryngrafami dla Pinocheta za kolczugami), którym on wskazuje kierunek ataku, opiera się na tak umotywowanych i mądrych myślach i epitetach, jak cytowane. Pan Michalski ewidentnie zabłądził na teren sztuki, jest na nim dziwiącym się wszystkiemu nowicjuszem i miotając się po nim, nie zdaje sobie sprawy, że wykrzykuje głupstwa. W jego specjalności, w której, nie wątpię, jest uznanym badaczem, przecież również obowiązuje główna zasada – wiedza i kompetencja. Cóż on wie o socrealizmie, jeśli może nazywać socrealistami

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 14/2001, 2001

Kategorie: Opinie