Pytanie o równość

Pytanie o równość

Liberum veto

Egalitaryzm był i jest istotnym elementem lewicowości. Sama „od zawsze” jestem egalitarystką, ale nie dlatego, bym uważała, że ludzie są równi. Z moich obserwacji i doświadczeń wynika bowiem, że generalnie dzielimy się na dwie kategorie: słabszych i silniejszych, więc nierównych…
Z tym zjawiskiem zetknęłam się jako dziecko, gdy moja nieco tylko starsza towarzyszka zabaw, imieniem Parasia, sierota z ubogiej ukraińsko-chłopskiej rodziny, powiedziała mi: „Bo ty masz wszystko, a ja – nic”. Poczułam się straszliwie zażenowana, ale dopiero z czasem miałam sobie uświadomić, jak dalece ja byłam „silniejsza”. Miałam rodziców; dzięki majątkowi babci po kądzieli znajdowałam się w znacznie lepszej sytuacji finansowej, co m.in. miało mi umożliwić dostęp do oświaty wszystkich szczebli, i wreszcie należałam do grupy większościowej, jaką byli Polacy, w okresie międzywojennym dominujący nad mniejszościami, w tym ukraińską, tak czy inaczej dyskryminowanymi.
Skądinąd, z czego nie od razu zdawałam sobie sprawę, sama przynależałam nie do jednej, ale do paru mniejszości.
No więc jestem mieszańcem etnicznym, jako że mój najważniejszy (najbogatszy…) pradziadek był „czystej krwi” Ormianinem. Gdybym żyła w USA i miała taką domieszkę krwi murzyńskiej, określano by mnie jako oktoronkę, a dla skrajnych rasistów byłabym „negrem” (por. arcydzieło Faulknera „Absalomie, Absalomie”).
Gorzej, że jestem mieszańcem stanowym: jeden z moich dziadków był typowym inteligentem pochodzenia szlacheckiego, powstańcem z 1863 r., drugi – kowalem z podzaleszczyckiej wsi. Tak więc, zgodnie z terminologią stosowaną przez niektórych salonowych socjologów, mój śp. Ojciec, który zdobył półwyższe wykształcenie, był „inteligentem zza stodoły”, co rzutuje także na moje samopoczucie. To jeszcze nie wszystko, los obdarzył mnie rudymi włosami, a w Polsce rudzi nie cieszą się sympatią, dziecko rude ma mniejsze szanse na adopcję niż zezowate. Ponadto jestem leworęczna, moim ojcem chrzestnym zaś był znacznie ode mnie straszy kuzyn, zdeklarowany gej, zresztą cieszący się w rodzinie powszechną sympatią.
Niewątpliwie ta specyficzna sytuacja przyczyniła się do nietypowości wielu moich poglądów nierzadko postrzeganych jako ekstrawaganckie, co nie ułatwia ich upubliczniania. Dotyczy to także mego stosunku do równości.
Otóż trudno nie stwierdzić, że kobiety są fizycznie słabsze od mężczyzn, a ciąża i karmienie piersią jeszcze utrudniają naszą egzystencję. Gdyby było inaczej, prawdopodobnie nigdy nie doszłoby do tradycyjnego, autorytarnego patriarchatu i różnorakiego dyskryminowania kobiet, traktowanych jako obiekty seksualne, reproduktorki, „roboty” domowe, niedopuszczanych do oświaty ani do pełni praw obywatelskich. Stopniowo emancypacja, z reguły popierana przez lewicę (nie zawsze najmądrzej, by przypomnieć np. poglądy Engelsa na zbiorowe wychowanie dzieci…), zapewniła postępy równouprawnienia. Nie zmieniło to jednak faktu, że kobiety jako słabsze często padają ofiarą przemocy. Radykalnym środkiem zapobiegawczym byłaby zmiana postaw ze strony mężczyzn. Pytanie jednak, czy w kulturze nastawionej na ostrą rywalizację taka zmiana jest możliwa? Czy prawdziwa troska o równouprawnienie nie powinna by polegać na zastąpieniu kultury rywalizacyjno-egocentrycznej partnersko-empatyczną? Na Zachodzie już pisze się o zgubnych skutkach osobowości egorynkowej, związanej z wyścigiem szczurów! Na razie jednak kobiety skwapliwie włączają się w różne rywalizacje, czego ofiarą padają istoty najsłabsze, dzieci oraz ludzie starsi, z wiekiem tracący siły, do zniedołężnienia włącznie.
Na czym w ogóle miałoby polegać równouprawnienie jednostek, które z powodu przynależności do grup dyskryminownych (nie zawsze mniejszościowych) bądź wskutek własnych odmienności czy ułomności – wymagają życzliwego wsparcia albo też opieki? Tu nie wystarczy tolerancja, to znaczy znoszenie – potrzebne jest zrozumienie oraz wczuwanie się w cudzą sytuację (empatia).
Dziś postuluje się powstanie umiarkowanej lewicy, wolnej od błędów-i-wypaczeń tej tradycyjnej, skrajnej, mocno skompromitowanej. W tym kontekście kładzie się nacisk na prawa kobiet oraz różnych mniejszości, m.in. seksualnych.
Sama jestem kobietą, nie mam też na sumieniu żadnych grzechów w stosunku do mniejszości, wręcz odwrotnie, często występowałam w ich obronie. Jeśli chodzi o homoseksualistów, po jakimś moim tekście z czasów, gdy ich sprawa nie stała się jeszcze „modna”, dostałam od czytelnika geja list z podziękowaniem i podarek w postaci pięknego wydania „De profundis” Wilde’a; z czasem przekazałam to dziełko znajomej lesbijce, która naprawdę padła ofiarą brutalnych homofobów. Wydaje mi się jednak, że gejom i lesbijkom najlepiej przysłużyłoby się nagłaśnianie ich zasług dla kultury. Są one znane w środowisku intelektualno-artystycznym, ale szersze kręgi niewiele o tym wiedzą. Takie działania byłyby chyba skuteczniejsze niż „manify”, przez najmniej oświeconą lub najbardziej konserwatywną część społeczeństwa odbierane jako prowokacje.
Na zakończenie wrócę do wniosku, że położenie grup czy jednostek tak bądź inaczej „słabszych” zasadniczo się nie poprawi, jeśli nie zmieni się charakter kultury. Swego czasu André Malraux, człowiek lewicy, który przeszedł nietypową ewolucję – stwierdził, że wiek XXI albo będzie religijny, albo nie będzie go wcale; zapewne przewidywał jakąś straszliwą katastrofę. Wbrew temu jednak, co głoszą publicyści katoliccy. Malraux nie miał na myśli renesansu tradycyjnych religii, lecz przełom duchowy na miarę tego, jakim było wystąpienie chrześcijaństwa czy buddyzmu. I warto, by młodzi i mniej młodzi ludzie optujący za lewicą zechcieli się nad tym zastanowić. Podobnie jak warto wracać do przemyśleń Ericha Fromma, tego apostoła nadziei, cokolwiek zapomnianego.

 

Wydanie: 02/2006, 2006

Kategorie: Opinie

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy