Odwołana misja

KUCHNIA POLSKA

Telewizja Polska z ubolewaniem, ale niewielkim, podała do wiadomości, że na skutek obniżenia się jej wpływów reklamowych
– co m.in. związane jest z zakazem reklamowania piwa – będzie zmuszona zmniejszyć albo zawiesić produkcję filmową, edukacyjną i teatralną. Słowem – że odwołuje swoją misję telewizji publicznej.
Fakt, że opinia publiczna wysłuchała tej wiadomości ze względnym spokojem, potwierdza patologię, w jakiej pogrążony jest nasz system medialny. Jeśli się u nas mówi i pisze o telewizji publicznej, to pod dwoma głównie kątami: czyje opcje polityczne przeważają w programie telewizyjnym i kto zdobywa przewagę w obsadzaniu głównych posad na Woronicza i w okolicy. W zgiełku natomiast, jaki rozlega się wokół polityzacji telewizji publicznej, nikt nie mówi, że musi ona być czymś zupełnie innym niż pozostałe stacje telewizyjne, a więc instytucją zaufania publicznego, skierowaną do zadań, których nikt inny nie wykonuje i wykonać nie chce. A takim właśnie zadaniem jest między innymi produkowanie programów artystycznych, filmowych, teatralnych i edukacyjnych. Odwołując z powodów oszczędnościowych tę działalność, TVP postanowiła więc odstąpić od roli, do której została powołana i zająć się czymś innym. Czym? Tego dokładnie nie wiadomo.
Tak oto znaleźliśmy się w momencie, w którym pora zadać zasadnicze pytania. A więc takie np.: Za co właściwie widzowie telewizyjni płacą comiesięczny abonament? Albo: Dlaczego ustawa mówi, że obowiązkiem telewizji publicznej jest wypełnianie jakiejś “misji”? W żargonie, jaki słyszy się na ul. Woronicza, przekłada się to na “programy misyjne”, czyli takie, które wykonuje się z zaciśniętymi zębami i inne, które rozbawią publikę – jak biesiadne śpiewy – i pozwalają zareklamować proszki, podpaski i napój “Frugo”.
W historii telewizji europejskiej, w tym także i polskiej, można wyróżnić dwa punkty zwrotne. Pierwszym z nich był oczywiście sam wynalazek masowej telewizji, wielkiego środka przekazu, docierającego pod strzechy. Z wynalazkiem tym łączono kolosalne nadzieje, że stanie się on promotorem kultury i edukacji, a dzięki telewizji w Wólce Dworskiej zagoszczą Szekspir, Fredro i Monteverdi. I tak rzeczywiście się działo! Warto przy tym zauważyć, że wszystkie te europejskie telewizje (w tym także zachodnie), które lansowały Monteverdiego i gwarzyły o Sofoklesie, były państwowe, państwa zaś uważały za swój obowiązek zajmowanie się takimi właśnie głupstwami.
Aliści nadszedł drugi punkt zwrotny, czyli tak zwana deregulacja. Wyraz “deregulacja” należy do uroczych eufemizmów w rodzaju np. “uelastycznienia rynku pracy” (co, jak wiemy, znaczy po prostu większą swobodę w wyrzucaniu ludzi na bruk i pozbawianiu ich rozmaitych zabezpieczeń socjalnych) i oznacza on likwidację monopolu telewizji i radiofonii państwowej na rzecz licznych i niezależnych stacji prywatnych. Tak jak sam wynalazek telewizji niósł zapowiedź oświaty i kultury, “deregulacja” niosła zapowiedź wolności, a więc wielu różnych poglądów i upodobań wolnych od państwowej kontroli i poszerzających demokrację. Nic piękniejszego!
W praktyce jednak w ciągu mniej więcej dwóch dekad od triumfalnego zwycięstwa “deregulacji” okazało się, że owa wolność i pluralizm są fikcją, a prawdziwym profitentem jest reklama
– w dodatku ta sama lub podobna na wszystkich wolnych i pluralistycznych programach, a więc pochodząca od tych samych potentatów finansowych, o czym nietrudno się przekonać, pstrykając pilotem. Reklama zaś zachowuje zasadę “Płacę i wymagam”. Płacę duże pieniądze – wartość polskiego rynku reklamowego ocenia się na dwa miliardy złotych – ale wymagam, aby moje reklamy zamieszczane były przy programach, w których zdrowy rechot krtani łączy się odgłosami odwłoku, czyli przy programach miłych i popularnych.
W ten sposób marzenie o telewizyjnej kulturze spotkało się z marzeniem o telewizyjnej wolności. Razem zapakowane zostały do jednego węzełka i razem spuszczone do kanału.
Jeśli więc obecnie od Ameryki po Europę, na różne sposoby podejmowane są starania, aby budować albo chronić telewizje publiczne, nie jest to po prostu włączenie się czynnika publicznego w opisane tu radosne reguły gry, ale na odwrót – to gest sprzeciwu i przerażenia ową ewolucją. Ale nie u nas. U nas zawodnicy z ulicy Woronicza, ożywiani godną pochwały sportową ambicją, starają się strzelić gola Polsatowi, zabierając mu ileś tam reklam, albo odesłać na ławkę kar TVN, przebijając jego “Big Brother” czymś równie smakowitym i “reklamogennym”. A tymczasem telewizja publiczna jest właśnie po to, aby zaprzeczyć tym zasadom i inaczej w ogóle nie ma sensu.
Za co, za jakie pieniądze? – pytają grabarze telewizji publicznej.
Jest to kwestia do dyskusji. Tymi pieniędzmi jest abonament. Tymi pieniędzmi może – choć nie musi – być reklama albo np. odpowiednie opodatkowanie reklamy, którą zbierają stacje komercyjne. Z wielkim zdziwieniem, ale i aprobatą przyjąłem wyrażone w prywatnej rozmowie zdanie właściciela jednej z takich stacji, który mówił: Proszę bardzo, opodatkujcie nas na rzecz telewizji publicznej i jej zadań w zamian za zejście TVP z rynku reklamowego. Pewnie są jeszcze jakieś inne sposoby. W wydatkach BBC partycypuje np. budżet państwa, tak jak u nas partycypuje on w utrzymaniu Teatru Wielkiego czy Muzeum Narodowego, a przecież TVP jest jeszcze większym teatrem i znacznie większym muzeum ostatniego półwiecza w Polsce i na świecie.
O telewizji publicznej mówi się u nas w kategoriach politycznych, ale mówi się niedorzecznie. Problem jej istnienia lub nieistnienia, który właśnie zbliża się do rozstrzygnięcia, jest bez wątpienia problemem politycznym, który prędzej czy później będzie musiał rozwiązać parlament. Jednak nie przez to, że na podstawie takich lub innych parytetów obsadzi się takie lub inne posady we władzach TVP SA lub w KRRiTV, ale że ustali się zasady prawne i finansowe, dzięki którym telewizja publiczna będzie mogła być rzeczywiście publiczną. Współtworząc polską kulturę i wypełniając swymi programami kulturalnymi i edukacyjnymi ten ogromny dół cywilizacyjny, jaki oddziela nas od krajów Zachodu Europy i z powodu którego patrzą one na nas z pełnym rezerwy niedowierzaniem.
KTT

Wydanie: 18/2001, 2001

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy