Oko w oko z łowcami głów

Oko w oko z łowcami głów

Jacek Pałkiewicz o swoim spotkaniu z Papuasami Dojechać do Irianu Zachodniego to tak, jak dotrzeć na koniec świata. Już sam lot do Dżakarty jest długi i uciążliwy, a potem jeszcze trzeba spędzić w samolocie dalszych osiem godzin, aby osiągnąć tę odległą indonezyjską prowincję. Zachodnia część Nowej Gwinei, trzeciej pod względem wielkości wyspy świata, została włączona w granice tego państwa w 1969 roku jako spadek po kolonii holenderskiej. Ten zakątek świata, jedno gigantyczne morze przyrody, bez wątpienia należy do najdzikszych i najmniej zbadanych rejonów Ziemi, bowiem gęsta, nieprzebyta dżungla, rozległe bagna, wyjątkowo niedostępne łańcuchy górskie i zabójczy klimat od zawsze stanowiły barierę nie do pokonania. Ponadto władze indonezyjskie zakazały poruszania się po tym regionie bez oficjalnego zezwolenia. Przyczyn tego było kilka. Wyniki referendum, które po wycofaniu się kolonizatorów miało rozstrzygnąć wolę Papuasów co do swej przynależności państwowej, zostały sfałszowane, co stało się przyczyną narodzin ruchu wyzwoleńczego, który jeszcze do tej pory sprawia Dżakarcie sporo kłopotów. Pragnie się także uniknąć wtykania nosa tam, gdzie znajdują się potencjalne złoża cennych minerałów, a oficjalna wersja głosi, że państwo chce zagwarantować krajowcom zachowanie ich tradycyjnego stylu życia, bo, jak wiadomo, kontakt z białym człowiekiem nigdy nie przyniósł im nic dobrego. Kontakt ten jest jednak nieunikniony, w interiorze bowiem pojawili się przedstawiciele administracji państwowej i poszukiwacze minerałów, wyrosły posterunki wojskowe, zbudowano drogi i przybyła cała rzesza misjonarzy różnych wyznań, gotowych nawracać biednych dzikusów na nową wiarę. (…) Po roku oczekiwania Ministerstwo Spraw Wewnętrznych udzieliło mi zgody na przebywanie w rejonie Mamberamo River, gdzie ponoć żyją jeszcze dzikie szczepy. W Jayapura, administracyjnym centrum Irianu Zachodniego, gdzie funkcjonariusze państwowi czują się jak na wygnaniu, szef policji nie respektuje dokumentu wystawionego w stolicy. Sądziłem, że chodzi o przyjętą w tych stronach łapówkę, ale okazało się, że jegomość ten nie należał do tej kategorii osób i koniecznie chciał, aby na formularzu sprecyzowane było miejsce, w które zamierzamy się udać. (…) Potrzeba było jeszcze dwóch tygodni na rozwiązanie tego problemu. W oczekiwaniu na właściwy dokument z Dżakarty wybieramy się do Wamena. Do dużej wioski, położonej na wysokości 1600 metrów nad poziomem morza w szerokiej dolinie Baliem, w samym sercu łańcucha górskiego, przebiegającego wzdłuż całej wyspy, mały rejsowy samolot przywozi codziennie grupę turystów, konsumentów łatwej i często spreparowanej na ich użytek egzotyki. Już na lotnisku jest spora sensacja. Pomiędzy Danami w dżinsach i kolorowych koszulkach krążą osobnicy zupełnie nadzy, jeśli nie brać pod uwagę charakterystycznego, ekstrawaganckiego „stroju” ich plemienia, który nazywa się „holim” i w którym schowany jest męski narząd. Pokrowiec ten, wykonany z wysuszonej tykwy, utrzymywany jest w pozycji pionowej sznurkiem, którym mężczyźni obwiązują się w talii. Niektórzy z nich są posmarowani zwierzęcym tłuszczem, noszą bogate ozdoby z ptasich piór, w przebitych nozdrzach mają, wygięte niczym para kościanych wąsów, kły dzika, a na piersiach okazałe naszyjniki z muszli. Sprawiają wrażenie przeniesionych z okresu paleolitu, a to dzięki wielkiemu kamiennemu toporowi, którym jeszcze niedawno posługiwali się na co dzień, a dzisiaj wystawiają go na sprzedaż. (…) Przed hotelem chmara domniemanych przewodników, mówiących często nawet dobrze po angielsku, proponuje turystyczne atrakcje. „Zanim pojawili się u nas Indonezyjczycy – mówi zażyły tubylec – nie znaliśmy pieniędzy, nie widzieliśmy motocykli i telewizji. Wojskowi, którzy przybyli tu pierwsi, założyli elektryczność i ostrzegli, że jeśli nadal będziemy zabijać misjonarzy, to pozbawią nas całkowicie wolności”. Decydujemy się dotrzeć do zakątka położonego z dala od szlaku turystycznego i po kilku dniach marszu osiągamy Monabela Dogobak, górską osadę położoną na północ od Kelila. Nagość jest tutaj rzeczą zupełnie normalną, ale także i ślady cywilizacji są już niestety dostatecznie widoczne. Wiele osób chodzi ubranych, powszechnie używa się siekier z żelaza, zapałek i wielu innych rzeczy, które ułatwiają człowiekowi codzienne życie. Nie brak jednak i tradycyjnych atrybutów. Miejscowa ludność, która żyje z uprawy słodkich ziemniaków, używa bambusa do sporządzania pojemników na wodę, włókna roślinnego jako sznurów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 45/2001

Kategorie: Obserwacje