Opowieści niebiblijne

Opowieści niebiblijne

Do pracy nad pierwszą książką – „Gdy słońce było bogiem” – zmusił Zenona Kosidowskiego brak środków do życia i perspektyw w stalinowskiej Polsce

Ewakuacja

Piątego dnia wojny niemieckie wojska podeszły pod Modlin. Wicedyrektor Polskiego Radia Zenon Kosidowski telefonuje rano do swojego warszawskiego mieszkania w kamienicy przy Smulikowskiego, wzywając żonę Zofię i 18-letniego syna Jana do natychmiastowego stawienia się w siedzibie radia przy Zielnej 25. Radio szykuje się do ewakuacji. Pracownicy otrzymują maski, broń, pieniądze. Słychać kanonadę artylerii przeciwlotniczej ostrzeliwującej lecącą w pobliżu eskadrę dornierów.
Dla 41-letniego porucznika pospolitego ruszenia Kosidowskiego to już druga, a licząc powstanie wielkopolskie, trzecia wojna. W czerwcu 1916 r., zaraz po zdanej w Poznaniu maturze, poddanego cesarza Wilhelma II wcielono do niemieckiej armii i wysłano pod Verdun. Z tej rzezi wyszedł cało – nie licząc rany w nogę. Później skierowano go do szkoły oficerskiej w zajętym przez Niemców francuskim mieście Cambrai. Gdy w 1918 r. niemiecka armia po raz ostatni przystąpiła do ofensywy na Francuzów i Anglików, znowu został trafiony. W szpitalu we Frankfurcie nad Odrą kurował się przeszło dwa miesiące. Nie czekał jednak na wypisanie i powrót do wojska – w końcu października zdezerterował. Wrócił do Poznania, by walczyć z Niemcami. Jeszcze w wychowującej patriotyczną młodzież Marynce (Liceum św. Marii Magdaleny w Poznaniu) konspirował w Towarzystwie Tomasza Zana, niepodległościowej organizacji uczniowskiej. Po ucieczce ze szpitala wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej. Od pierwszego dnia walczył w powstaniu wielkopolskim. Był w żandarmerii, otrzymał awans na podporucznika. Z dumą wspominał bliskim, że trafił także pod komendę por. Jana Kalinowskiego do „baonu śmierci” (Poznańskiego Ochotniczego Batalionu Śmierci), którego żołnierze – na wzór niemieckich oddziałów szturmowych – mieli na czapkach trupią główkę ze skrzyżowanymi piszczelami.
Piątego września radiowcy przez cały dzień czekają na rozkaz wyjazdu do Lublina, skąd mają nadawać programy zagrzewające do walki z Hitlerem. Dla dodania otuchy ich samych uzbrojono.
Samochód, który wiezie rodzinę Kosidowskich, ma na stanie pięć rewolwerów, dwie dubeltówki, nóż fiński i siedem scyzoryków. Wreszcie około godz. 23 kolumna złożona z 16 samochodów, w tym dwóch wozów transmisyjnych, trzech ciężarówek oraz osobowych chevroletów i buicków, rusza w drogę. W dzień jazda jest zbyt ryzykowna, bo nad drogami niepodzielnie panuje Luftwaffe, ale i w nocy nie jest bezpiecznie. Na ulicach wyjazdowych z Warszawy chaos jest potęgowany obowiązującym zaciemnieniem. Setki aut, wozów konnych, rowerów tłoczą się, wiele wpada na siebie, co chwila słychać trzask gniecionej karoserii. Po godzinie wariackiej jazdy – jak notuje Jan Kosidowski w prowadzonym od pierwszego dnia wojny dzienniku – mijają rogatki. Przez Otwock, Garwolin i Ryki docierają do Lublina. Są na miejscu szóstego dnia wojny rano.

Poeta i radiowiec

Gazety donoszą o przełamaniu linii Zygfryda, obróceniu przez sojusznicze lotnictwo Berlina w gruzy, ale to eskadry dornierów masakrują Lublin. Do najcięższego bombardowania dochodzi dziewiątego dnia wojny: ruiny domów, pożary, trupy na ulicach. Wśród zabitych jest Józef Czechowicz, który wrócił do rodzinnego miasta z ewakuującymi się radiowcami. Był poetą i radiowcem. Tak jak Kosidowski.
Zenon Kosidowski nie poszedł w 1919 r. z „baonem śmierci” na front litewsko-białoruski. Pozostał w Poznaniu, karabin zamienił na pióro. Zapisał się na filozofię na miejscowym uniwersytecie, jednocześnie debiutował jako poeta na łamach najważniejszego pisma polskich ekspresjonistów – poznańskiego dwutygodnika „Zdrój”. Wśród jego autorów byli Stanisław Przybyszewski, Stefan Żeromski, Kazimierz-Przerwa Tetmajer, Władysław Reymont… W 1921 r. pojawił się debiutancki tomik wierszy Kosidowskiego „Szalony łowca”. Poeta wchodził w skład redakcji „Zdroju”, kierowali nią bracia Jerzy i Witold Hulewiczowie. Oni też zakładali w Poznaniu oddział Zrzeszenia Związków Zawodowych Literatów Polskich, którym w latach 30. kierował Kosidowski. Staraniem związku wyremontowano wtedy pałac Działyńskich i odnowiono tradycję Czwartków Literackich w tym miejscu. W 1938 r. za zasługi na literackiej niwie uhonorowano Kosidowskiego Srebrnym Laurem Polskiej Akademii Literatury – wtedy był już wicedyrektorem Polskiego Radia i od roku mieszkał w Warszawie.
17 maja 1928 r. Witold Hulewicz – dawny zdrojowiec, a wówczas kierownik Polskiego Radia Wilno – nadał pierwsze polskie słuchowisko radiowe. Kilka tygodni później inny były zdrojowiec, Zenon Kosidowski, wydał w Poznaniu pierwszą teoretyczną pracę związaną z radiem „Artystyczne słuchowiska radiowe”. Autor jeszcze długo po wojnie wykazywał bezpośredni związek między ekspresjonizmem a słuchowiskiem. Radio (dźwięk) było dla niego „erupcją liryczną”. Kosidowski od 1928 r. pracował w poznańskim radiu: kolejno jako kierownik wydziału prasowo-propagandowego, kierownik odczytowy, a od 1934 r. dyrektor. Równocześnie redagował ogólnopolski „Tygodnik Radiowy”.

Wielka ucieczka

W Lublinie nie ma warunków do nadawania programu. Kolumna radiowa podzielona na dwie części jeszcze dziewiątego dnia wojny rusza w dalszą drogę: do Baranowicz, by wzmocnić tamtejszą rozgłośnię, i Lwowa, by nadawać stamtąd na cały kraj. Kosidowski jedzie w drugiej grupie. Środkiem lwowskiej szosy suną samochody i motocykle, bokiem wozy konne, a polami, wzdłuż drogi idą tysiące piechurów. Kosidowski mija obrócone w gruz przez Luftwaffe ulice Tomaszowa Lubelskiego. Lwów wita go z daleka łuną płonącej gorzelni.
Dziesiątego dnia wojny na Lwów spadają niemieckie bomby, z okien domów strzelają Ukraińcy. Kosidowski wraz ze swoją grupą lokuje się w gmachu radia, docierają tu także własnym samochodem bracia Hulewiczowie. Lwowskie Polskie Radio przerywa nadawanie w czasie niemieckich nalotów. W przerwach między atakami Jan Kosidowski rysuje widok z okna gmachu radia. Musi się śpieszyć, bo Niemcy zbliżają się do Lwowa.
Dwunastego dnia wojny pięć samochodów z radiowcami zmierza po straszliwie zatłoczonej drodze do Krzemieńca. Docierają do niego w nocy, dowiadują się, że w dzień Niemcy zbombardowali zatłoczony rynek, zabijając dziesiątki osób. Kosidowski ze swoją grupą lokuje się w Liceum Krzemienieckim – tu ma siedzibę Ministerstwo Spraw Zagranicznych, dzięki któremu Krzemieniec był przez sześć dni stolicą ginącej Polski.
Czternastego dnia wojny, po bezskutecznym poszukiwaniu benzyny, radiowcy kradną ją ze składów wojskowych i ruszają w stronę granicy rumuńskiej. Nic się wokół Kosidowskiego nie zmienia: Polska ucieka, nad nią niemieckie samoloty, a wokół wrogo nastawieni Ukraińcy. Zatrzymują się na postój obok krytej strzechą chałupy. Okazuje się, że to siedziba Ministerstwa Poczt i Telegrafów. Do leżących na samej granicy Kut grupy Kosidowskiego nie wpuszczono – tu znajduje się bowiem rząd Rzeczypospolitej. Radiowcy rozlokowali się w pobliskim Kosowie. Bombowce latają i nad tym miasteczkiem, ale zamiast bomb zrzucają ulotki zagrzewające Ukraińców do rozprawienia się z Polakami.
Szesnastego dnia wojny Kosidowski próbuje uruchomić stację krótkofalową, układa program radiowy. Następnego dnia rano przychodzi wiadomość o wkroczeniu Rosjan. Tłumy gromadzą się przed 400-metrowym drewnianym mostem granicznym nad Czeremoszem w Kutach. Radiowcy niszczą dokumenty, oddają broń polskim strażnikom. Żona Kosidowskiego bierze garść jeszcze polskiej ziemi, na wypadek, gdyby miała być pochowana na obczyźnie. Syn na pożegnanie z Polską rysuje panoramę rynku w Kutach – na pierwszym planie Żyd w kapeluszu, z długą brodą rozmawia z jakąś kobietą.
Przed północą siedemnastego dnia wojny Kosidowscy przekraczają granicę Rzeczypospolitej wraz z kolumną ministra propagandy Michała Grażyńskiego, do której radiowcy zostali przydzieleni. W tym mniej więcej czasie przez most przejechali prezydent Ignacy Mościcki i naczelny wódz Edward Rydz-Śmigły, premier Felicjan Sławoj-Składkowski i minister spraw zagranicznych Józef Beck.

Paryska wiosna

Pod polskim konsulatem w rumuńskich jeszcze Czerniowcach tłum Polaków, w tym Kosidowscy, czeka na wydanie paszportów. Urzędnicy rzucają dokumenty z okien, a stojący pod nimi interesanci łapią je w locie. Dwudziestego dnia wojny Kosidowski dowiaduje się, że można pisać listy do kraju zawierające do 36 słów. Kosidowscy wysyłają trzy: do Łodzi (miasto rodzinne Zofii Kosidowskiej), Poznania i Warszawy.
Po otrzymaniu dokumentów i przekupieniu rumuńskiego urzędnika ruszają w dalszą drogę. W Bukareszcie zastaje ich wiadomość, że dwudziestego dziewiątego dnia wojny skapitulowała Warszawa. 1 października Kosidowski czyta w gazecie, że gen. Władysław Sikorski został mianowany wodzem naczelnym Armii Polskiej we Francji. Nie wie jednak, jak się tam dostać, bo Włosi nie chcą wydać Polakom wiz umożliwiających przejazd przez ich kraj. Dzięki literackim kontaktom Kosidowski załatwił wizy dla 15-osobowej grupy radiowej. Pomógł prezes rumuńskiego Pen Clubu. Aby uzyskać pieniądze na podróż pociągiem, Kosidowski – jako komendant grupy – sprzedał radiowe samochody. Pociągiem przez Jugosławię i Włochy docierają do Francji. 17 października zatrzymują się w zachwycającej Nicei, niedługo potem są w tętniącym życiem europejskiej stolicy Paryżu. Nikt w tym mieście nie myśli o wojnie.
Kosidowski chce tworzyć polskie radio, ale w środowisku Polaków pełno jest intryg i wojen podjazdowych. Wokół niego tworzy się nieprzychylna aura, uważa się, że przed wojną był zanadto zaangażowany po stronie władz. Jan Kosidowski zapisuje opinię zapewne usłyszaną od ojca: „Wszyscy starają się o miejsce przy żłobie, fachowość się nie liczy, ale kontakty – nawet jeśli nie mają pojęcia o pracy”. W ostatnim dniu października Kosidowski dostaje jednak etat w radiu i spore pieniądze, dzięki nim rodzina nie musi liczyć każdego centyma.
Mijają tygodnie i miesiące. W Paryżu wciąż nie czuć wojny. Zenon Kosidowski targany jest wątpliwościami: schronił się w bezpiecznym miejscu, gdy Polskę toczy okupacyjne piekło. Ten stan ducha wyraża w wierszach: „Witamy się i uśmiechamy, / Najzwyczajniejsze wiodąc rozhowory, / Gdy naraz w ciszy niespodzianej, / Zamilkły zbrzydły czcze pozory. / I jakby ucichł gwar kawiarni. / Zawyło szlochem, łka w pokorze, / I nie chce pojąć mózg niezdarny, / Że tam w Ojczyźnie… Wielki Boże…”. Wiersz „Paryska wiosna” recytowano na polskim wieczorze literackim, Kosidowski znalazł się na nim w gronie znanych poetów: Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Juliana Tuwima, Jana Lechonia, Antoniego Słonimskiego, Kazimierza Wierzyńskiego. Jego wiersze drukują wydawane w Paryżu „Wiadomości Polskie”.

Głos Ameryki

Paryska wiosna kończy się 10 maja. O świcie Kosidowskiego budzi alarm lotniczy. Nad paryskim niebem pojawiają się znajome dorniery. Nadciąga armia Hitlera, czas opuszczać Paryż. Kosidowski jest znowu komendantem grupy ewakuowanych radiowców. W Biarritz – niedaleko hiszpańskiej granicy – dociera do nich informacja o kapitulacji Francji. Trzeba uciekać. Kosidowski znowu stara się o wizy – tym razem portugalskie. I znowu, choć w konsulacie w Bajonnie walczy o nie tysiące ludzi, udaje mu się je dostać. Portugalia nie jest dla Polaków łaskawa. Zwłaszcza gdy – jak to zrobił Kosidowski – opuszcza się wyznaczone przez władze miejsce pobytu. 30 marca 1941 r. zostaje aresztowany w Lizbonie, trafia do przypominającej klatkę w zoo celi z 15 kryminalistami. Interwencje rodziny w ambasadzie polskiej trafiają w próżnię. Bliscy wystarali się więc o przeniesienie osadzonego z celi „trzeciej klasy” do „pierwszej klasy”, w której – za stosowną dopłatą – można go było odwiedzać przez cały dzień i w której mógł zamówić śniadanie do łóżka.
Pobyt w więzieniu nie trwa długo – 15 kwietnia Kosidowscy wsiadają na pokład brudnego i zarobaczonego portugalskiego statku „Nyassa”. Dopływają nim do Nowego Jorku. Tu witają ich – jak zapisał w dzienniku Jan – „brutalni, pogardliwie chamscy” urzędnicy służby imigracyjnej. Jan zgłosił się do Armii Polskiej w Kanadzie, potem walczył w dywizji pancernej gen. Maczka. Zenon Kosidowski próbował się odnaleźć w Nowym Jorku.
Wspólnie z Lechoniem i Wierzyńskim zakłada „Tygodnik Polski”. Jednak nie może ścierpieć ich towarzystwa i zachowania. W liście do „Polityki” w końcu 1969 r. obciąży Lechonia i Wierzyńskiego częścią odpowiedzialności za samobójczą śmierć przedwojennego kompana obu poetów – gen. Wieniawy-Długoszowskiego. Wspomni jakieś duże przyjęcie w Nowym Jorku, w czasie którego Wieniawa podszedł do nich, by się przywitać: „Obaj przyjaciele nie podali mu ręki, odwracając się pogardliwie, odeszli […]. W tę przepaść pchnęli go najbliżsi przyjaciele i koledzy polityczni z obozu sanacyjnego”.
Kosidowski rzuca pracę w „Tygodniku Polskim”, wysyła żonę na Florydę, by poszukała „owocodajnej” farmy. Kupują ją w Miami, ale pomysł uprawy owoców cytrusowych okazuje się chybiony. Wracają do Nowego Jorku. Tam zastaje ich koniec wojny. Kosidowski wraz z żoną przenosi się do Los Angeles, wykłada język polski i historię Polski na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, ale nie jest to pewne źródło utrzymania. Sam zdaje egzaminy i zostaje agentem nieruchomości. W pracy pomaga mu syn, który w 1946 r. zostaje zdemobilizowany. Jan kończy kursy jubilerskie i zegarmistrzowskie, Kosidowscy kupują dobrze prosperujący sklep, w którym sprzedają wyroby jubilerskie i zegarki. Ale Zenon nie czuje się w Ameryce dobrze. Jedzie z żoną do Nowego Jorku, szuka kontaktu z polską ambasadą, ściąga syna, który sprzedaje sklep i zapisuje się do renomowanego New York Institute of Photography. Dostaje papiery zawodowego fotoreportera.

Dolary na złotówki

Namówiony przez polskich dyplomatów – w tym ambasadora Józefa Winiewicza – Zenon Kosidowski podejmuje decyzję o powrocie do kraju. Zofia wysypuje polską ziemię z kryształowego puzderka w Central Parku, zapełnia je muszelkami zebranymi na plaży Pacyfiku i cebulkami kwiatów rosnących w jej ogródku w Los Angeles. Jan poza sprzętem fotograficznym pakuje tokarkę zegarmistrzowską oraz skrzynkę z narzędziami zegarmistrzowskimi. W 1951 r. wsiadają na pokład norweskiego liniowca „Oslofjord”, którym wracają do Europy. Do portu w Szczecinie przypływają promem ze Szwecji. Na granicy celnicy zmuszają ich do wymiany wszystkich dolarów po kursie 4 zł za dolara (paczka zwykłych polskich papierosów kosztuje 3 zł). W 1957 r., na fali odwilży, Zenon Kosidowski będzie się domagał od banku zwrotu zagrabionych pieniędzy. Odpowiedź – odmowną – otrzyma po dwóch latach.
Kosidowscy zamieszkują w opłaconym przez MSZ Bristolu. Tam prof. Aleksander Gieysztor tłumaczy Zenonowi, do jakiego kraju przyjechał, i przestrzega przed pochopnym zaangażowaniem politycznym. Wkrótce Kosidowscy muszą wynieść się z hotelu, bo MSZ przestaje za niego płacić. Zenon nie dostaje obiecanej posady w dyplomacji. Pisze skargi do ambasadora Winiewicza. W końcu MSZ przyznaje mu jałmużnę – 870 zł miesięcznie, a dzięki interwencji premiera Józefa Cyrankiewicza w sierpniu 1951 r. otrzymuje dwa pokoje w bloku MDM przy Pięknej. Jan Kosidowski trafia do tworzącego się tygodnika „Świat”– polskiego odpowiednika magazynu „Life” – przyznano mu jedynie niewielki ryczałt, zakazano podpisywać zdjęcia swoim nazwiskiem, obawiając się, że mogą one zawierać tajne informacje dla amerykańskiego wywiadu. Domowy budżet ratuje Zofia Kosidowska, sprzedając na bazarze przywiezione z Ameryki lekarstwa, kupony materiału i pończochy.
Zenon Kosidowski jest już przeszło 50-letnim, na owe czasy starszym panem. Nie bardzo wie, co robić i z czego żyć. Próbuje zająć się tłumaczeniami (zna niemiecki, angielski, francuski), ale to zajęcie niepopłatne i nie na jego ambicje. Szukając miejsca dla siebie, wraca do dawnych zainteresowań odkryciami archeologicznymi, historią dawnych kultur i cywilizacji. W 1953 r. zaczyna pisać „Gdy słońce było bogiem”. W roku następnym, gdy miał już 150 stron gotowego tekstu, otrzymuje zawiadomienie o wykluczeniu ze Związku Literatów Polskich, co jest równoznaczne z zakazem pisania. To kara za pracę w „sanacyjnym” radiu i działalność emigracyjną. Z opresji wybawia go szef ZLP Leon Kruczkowski, który nie wiedział o decyzji gorliwych pisarzy. Wspólnie z Jarosławem Iwaszkiewiczem doprowadza do anulowania ich decyzji. W 1955 r. w tygodniku „Dookoła Świata” ukazują się fragmenty książki „Gdy słońce było bogiem”, a w roku następnym całość wydają Iskry.
Dobiegający sześćdziesiątki pisarz, o którym zapomniano, że był radiowcem i poetą, zdobywa wielką sławę. Kolejne książki podbijają rynek księgarski Polski i wszystkich państw socjalistycznych. Uwielbiają go w Związku Radzieckim, tłumaczą nie tylko na rosyjski, ale także na języki republik narodowych. Kosidowski jest pisarzem popularnonaukowym, lecz trudno zarzucić mu brak przygotowania. W poznańskim Gimnazjum im. Fryderyka Wilhelma i Liceum św. Marii Magdaleny poznał grekę i łacinę. W okresie międzywojennym studiował na Uniwersytecie Poznańskim (filozofię) i Uniwersytecie Jagiellońskim (polonistykę). Obronił doktorat z filozofii, z którego był bardzo dumny.
Choć mieszkał w Warszawie, wciąż czuł się poznaniakiem. Dlatego w tym mieście wręczono mu w 1965 r. puchar Autora Książki Roku przyznany przez redakcję „Kuriera Polskiego”. Witały go tłumy mieszkańców miasta nad Wartą, ściskał przyjaciel z lat młodości Arkady Fiedler.

Podwójna śmierć

Kosidowskiego przestaje nękać brak pieniędzy, który zmusił go do podjęcia pracy na własną rękę i napisania „Gdy słońce było bogiem”, „Królestwa złotych łez”, „Opowieści biblijnych”, „Rumaków Lizypa”. Przenosi się do wygodniejszego segmentu przy ul. Słonecznej. Do pełnego szczęścia brakuje mu jednego – dobrego zdrowia. Ma trudności z krążeniem, sercem, dopadają go zawały. Wychodząc na spacer z psem, zabiera kartkę ze swoim imieniem, nazwiskiem, adresem, numerem telefonu i informacją: „W razie, gdyby był przy mnie piesek (czarny pudelek) Kuba, bardzo proszę o zaopiekowanie się nim i odprowadzenie do rodziny”.
Kuba zakończył żywot w 1977 r. Zenon Kosidowski zmarł miesiąc przed wyborem Karola Wojtyły na papieża, który stał się dla środowisk klerykalnych zachętą do ataku na pisarza. Wydane już po jego śmierci „Opowieści ewangelistów” atakowano z ambony i z łamów prasy katolickiej. W tygodniku „Niedziela” pojawił się tekst aktywnego do dziś księdza zatytułowany „Groźny Kosidowski”. Po 1989 r. kwestionowanie biblijnych zapisów, podważanie historyczności postaci Jezusa było na indeksie. Na zapomnienie skazano nie tylko książki Kosidowskiego, ale i jego życie, w którym – jak w soczewce – skupiła się historia XX w.

Tekst powstał dzięki rozmowie z panią Barbarą Kosidowską, synową Zenona Kosidowskiego, i udostępnieniu przez nią rodzinnego archiwum.

Wydanie: 2013, 43/2013

Kategorie: Sylwetki

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy