Podstawowy zasób pojęć międzynarodowej retoryki politycznej jest wzięty z języków francuskiego i angielskiego, ale nie brak też nazw ogólnych pochodzenia rosyjskiego. „Inteligencja” w znaczeniu socjologicznym podobno najpierw pojawiła się w języku polskim albo niemieckim, ale do francuskiego i angielskiego weszła transkrybowana z rosyjskiego. Złowrogo brzmiąca „czystka” ma wprawdzie rodowód z rewolucji francuskiej (la purge), ale wskrzeszona została przez bolszewików i dzięki (?) nim rozeszła się po świecie. Gułag pisany małą literą, poputczik w oryginale lub w tłumaczeniu, kaczystowskie „przyśpieszenie” (uskorienie) i wiele innych rosyjskich słów i pojęć weszło do języka międzynarodowego w funkcji nazw ogólnych. Szanse na powszechne zastosowanie ma teraz wyrażenie „partie kremlowskie”. Oznacza ono sztucznie i powierzchownie podzielony obóz władzy, który dla stworzenia pozoru pluralizmu partyjnego albo utrzymania demokracji w wąskich granicach występuje w formie kilku partii, zagradzających drogę rzeczywistej opozycji. „Partie kremlowskie” z instynktowną niemal solidarnością współdziałają w celu zmarginalizowania stronnictw czy ruchów społecznych wyrażających odmienne idee i interesy, niedopuszczenia ich do władzy i wpływu na opinię publiczną, nie odbierając im formalnego prawa do konkurencji wyborczej. Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość są typowymi partiami kremlowskimi. (Ktoś z rozpędu mógłby pod tę kategorię podciągnąć amerykański podział na republikanów i demokratów, co byłoby grubym błędem, ponieważ amerykański system partyjny jest nieporównywalny z europejskim). Z tego, co do mnie dotarło z wypowiedzi Grzegorza Napieralskiego podczas kampanii wyborczej, wynikało, że on w imieniu swoich wyborców ubolewa, a nawet cierpi z powodu kłótni między PO i PiS i dla świętej zgody między wszystkimi partiami proponował zgłoszenie tylko jednego, wspólnego kandydata na urząd prezydenta. Rozumiem, że w polityce czasem głosi się jedno, żeby słuchacze zrozumieli drugie, ale w nawoływaniu Napieralskiego, aby PO i PiS przestały się kłócić, bo to wstyd przed ludźmi, było za dużo konsekwencji, by zachodził ten przypadek. O co chodziło przewodniczącemu SLD, tego nie wiem. Nie mogę powiedzieć, żebym był z zasady i zawsze przeciwnikiem systemu partii kremlowskich. W późnych latach Polski Ludowej, za czasów Gierka, gdy zarówno w kręgach opozycyjnych, jak niektórych środowiskach partyjnych niemal rozpaczliwie szukano pomysłów na wyjście z sytuacji, która wydawała się nie do wytrzymania, głosiłem w trybie towarzyskiej wymiany zdań projekt wystawienia przez PZPR dwu list wyborczych; jedna mogłaby na przykład reprezentować strażników świętego ognia marksizmu-leninizmu, druga pragmatyków modernizatorów. Dwa te stronnictwa byłyby zjednoczone swoją przeszłością, jak też uznaniem uwarunkowań geopolitycznych oraz, co oczywiste, wspólną wolą niedopuszczenia innych partii do władzy, ale przyznania im formalnego prawa do występowania w wyborach. Oczywiste jest, że dogmatycy marksizmu z pragmatykami „targaliby się po szczękach” nie mniej niż dziś platformersi z pisowcami; ale monopol władzy jednego obozu byłby zachowany, nie mówiąc już o tym, że ludność otrzymałaby trochę tak przecież pożądanej demokratycznej rozrywki. Wrogości wewnątrz Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej występowały w stopniu chyba nie mniejszym niż dziś między Tuskiem a Kaczyńskim, a jeśli chodzi o zróżnicowanie ideologiczne, to przeciwstawne stanowiska trudno dokładnie nazwać, ponieważ były bardzo niewyraźnie artykułowane i kryły się pod plandeką marksizmu i przyjaźni polsko-radzieckiej. Partie kremlowskie nie muszą się kochać, mogą ostro rywalizować o dostęp – jak mówimy my, wyborcy – do żłobu, ale stanowią blok w sprawach dla narodu najważniejszych, mają wspólną wizję przeszłości i przyszłości, no i solidarnie zapobiegają temu, aby jakaś pozakremlowska partia nie wyrosła im na poważnego przeciwnika. Wybory prezydenckie w Polsce zostały rozegrane przez dwie partie kremlowskie. Gdyby się tak stało w jakimś nielubianym kraju, polskie media nazwałyby je farsą. Słyszę, że Polskę rozdziera spór o to, czy krzyż postawiony przez harcerzy przed Pałacem Prezydenckim ma być usunięty, czy pozostać tam na stałe. Gdyby PO i PiS nie były partiami typu kremlowskiego, urzędnik odpowiedzialny za stan pałacu i jego zagrodzone otoczenie zadzwoniłby do obsługi i kazał sprzątnąć krzyż. Jednakże więź łącząca partie sprawia, że strona obecnie rządowa czuje się zobowiązana przez bratnią partię, zawsze gorliwszą w oddawaniu czci wspólnym ideałom, do robienia wielkich ceregieli z tą pobożną psotą harcerzy i szukania zapewne przez wiele miesięcy godniejszego (jeszcze godniejszego!) miejsca dla postawienia tego krzyża. Czasem nie można czegoś zrobić, ponieważ przeciwnik jest silniejszy i nie pozwala. Nie taki przypadek tu zachodzi. Zwracam uwagę na pewną cechę
Tagi:
Bronisław Łagowski









