W partykułach można się zakochać

W partykułach można się zakochać

Czyli anegdoty z notesu Krystyny Gucewicz Część 2 Jerzy Bralczyk Pytanie za sto punktów: czy przysłówki można kochać tak samo jak kobiety? – Bardziej! – z entuzjazmem wykrzyknie Jerzy, a po chwili namysłu doda: – Przysłówki może mniej, ale w partykułach to się rzeczywiście można zakochać! Bralczyk jaki jest, każdy widzi. Egzemplarz niewątpliwie pojedynczy, niepowtarzalny, unikatowy. I całe szczęście. Świat wypełniony Bralczykami byłby z pewnością nie do zniesienia, albowiem już z jednym Jerzym nie zawsze da się wytrzymać. Chociaż warto. Dzwonię w rozpaczy, że wydawnictwo poprawia mi pisownię i powstają jakieś nierozcięte dziwolągi, niewystające z niezbombardowanej, nieupudrowanej pamięci, niemęczące dla niespracowanego, nieumytego umysłu. A profesor na to, że teraz tak się już pisze, to postanowione. Z „nie” razem. Nawet mój komputer się zdziwił, co dopiero ja, kobieta odimiesłowowa i odprzymiotnikowa. Właśnie to jest wspaniałe: dziś telefon, dziś Bralczyk. Przyjacielska poradnia językowa działa pod numerem Jurka od lat – bezcenne. Wie wszystko, wie na pewno oraz kpi i dobrotliwie wyszydza błędy – któż z nas jest bez winy. A do tego igra tym naszym nieszczęściem ponad miarę, pisując stosy felietonów, słowników, książek. Weźmy taki oto cytat pod lupę: „Do bon tonu należy umieć tworzyć bon moty, bon vivantowi przychodzi to łatwo”. Bestia, nieprawdaż? Kiedy prof. Jerzy Bralczyk wydał kolejną zajmującą książkę, złożoną z 444 zdań polskich w potrawce, czyli w błyskotliwych komentarzach językowych, doszliśmy do wniosku, że narodził się nowy typ felietonu: bralczyki. Lapidarne, dowcipne, pełne polotu, popularyzujące meandry języka pogawędki made by profesor B. Poczucie humoru językoznawcom przytrafia się rzadko albo wcale. W naszej rodzinie polonistycznej (studiowaliśmy z Jurkiem na jednym roku, plus Nina Terentiew, plus Ela Jaworowicz, plus wielu, wielu wspaniałych) mieliśmy szczęście słuchać nieodżałowanej pamięci Danuty Buttlerowej, której wykłady w odrapanej sali D Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego przyciągały tłumy. Dowcip językowy – o tym mówiła nasza pani profesor. Być może wtedy narodził się dowcip Bralczykowy. Nie wiedzieliśmy wówczas, że jest mu pisana droga popularyzatora, kodyfikatora, pedagoga, ale że zna się na żartach – to tak. Od zawsze kochał życie, kobiety i śmiech – zostańmy przy tej trójcy. Marsowe niegdyś czoło jeszcze przed habilitacją rozjaśnił uśmiechem i na szczęście tak ma do dziś, czyli w czasach głębokiej profesury. „Idealność zakłada brak braków” – napisał kiedyś nasz ulubiony profesor i niezależnie od tego, co wówczas miał na myśli, dziś nie może się wyprzeć marzenia wyrażonego publicznie. Może nie musi? Do ideału zmierza, być może nawet zajmie miejsce na cokole. Wcześniej – idę o zakład – będzie miał ulicę swego imienia w najmłodszej sypialni Warszawy, albowiem, gdyż, ponieważ nazwał to mrowisko miasteczkiem Wilanów. Jakieś 20 kilogramów temu zaczął przechodzić chorobę dziecięcia wieku i stał się jednym z najbardziej obleganych blogerów. Pisze, dyskutuje, komentuje, zamieszcza zabawne i mądre „komunikaty przekonujące” oraz mikrofilmiki z udziałem własnym. Wolę, to fakt, patrzeć na Jerzego Bralczyka bez pośrednictwa internetu czy telewizji, z dobrodziejstwem kawiarni na przykład. Nieposkromiona skłonność do snucia czyni z naszego kolegi duszę towarzystwa albo po prostu niepowtarzalnego rozmówcę. Kiedyś, gdzieś przy „polish martini” gadaliśmy o przeszłości, uniwersyteckich kumplach i lekturach. Wyszło na to, że jesteśmy spod znaku Stefana Themersona i przemądrego, przezabawnego „Wykładu profesora Mmaa”. Okazało się, że jest to jedyna książka, której Bralczyk nikomu nie pożycza. Ja też. Także z powodu dedykacji: „Krysi, jako dowód, że świat jest prosty i nieskomplikowany”. A nie jest? • PS Zdarzyło się pewnego lata u nas w lesie, że Jurek raptem zaczął wykrzykiwać: – Kocham swoją żonę! Panowie byli zaskoczeni, panie oszołomione, a Lucyna Kirwil-Bralczyk, profesor psychologii, przyjęła ten hołd najnaturalniej pod słońcem. • Kiedy wspominam to miłe zdarzenie, zawsze pojawia się anegdota, którą – podobno – opowiadał Salvador Dali. Dziennikarz zadaje pytanie szalonemu malarzowi: – Czy to prawda, że namalował pan swoją żonę Galę z dwoma kotletami fruwającymi u jej ramion? – Prawda. – Ale dlaczego? Skąd taki zestaw? –

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2018, 32/2018

Kategorie: Kultura