Pięścią między oczy

Pięścią między oczy

W epatowaniu golizną, seksem doszliśmy do ściany. Mnie to nie gorszy, ale nudzi

– Odcisnęła pani swoją rękę w Alei Gwiazd w Międzyzdrojach, została pani oficjalnie pasowana na gwiazdę…
– To kontrowersyjny tytuł w polskich warunkach. Wolałabym, żeby oznaczał przydatność artystyczną, a nie popularność i wrzask tłumu. Dzisiaj określenie „gwiazda” zdewaluowało się. Można być gwiazdą i niczego nie umieć – wystarczy ładnie wyglądać.

– Także na okładkach kolorowych czasopism…
– Dawniej na tytuł gwiazdy trzeba było pracować latami, przebyć długą drogę od najniższego szczebla drabiny. A dzisiaj wystarczy zagrać jedną rólkę, najlepiej pokazać się w scenach rozbieranych.

– Ma pani coś przeciwko scenom rozbieranym? Pani była jedną z pierwszych aktorek polskich, które rozebrały się przed kamerą. Scena z „Doktor Ewy”, o której mówię, wywołała liczne protesty „obrońców przyzwoitości”.
– To był zakład z Wieśkiem Dymnym. On pisał dialogi do niektórych odcinków. Kiedyś powiedział: „Ty się na pewno nie rozbierzesz”. A ja na to: „Mogę ci zrobić numer, założymy się?”. I założyliśmy się o bardzo poważną rzecz, ale nie mogę powiedzieć o co, bo to tajemnica. Potem kręciliśmy scenę, w której stoję przed lustrem. Kamerę miałam za plecami. Stanęłam przed lustrem i zdjęłam bluzkę. Reżyser nie wiedział, że to zrobię, nikt nie wiedział, wszystkich zaskoczyłam. Zakład wygrałam. To był po prostu żart. Co do scen rozbieranych – nic nie mam przeciwko nim, o ile są uzasadnione. Zagrałam przecież „w „Scenach dziecięcych z życia prowincji” Tomka Zygadły, ale tam sceny erotyczne były uzasadnione: jak inaczej mogła kobieta okazać mężczyźnie, w dodatku młodszemu, pełnię uczucia, jeśli nie oddając mu się całkowicie. I to musiało być na ekranie pokazane.

– Musiała się pani przełamać, żeby zagrać tak „ostrą” rolę?
– Granie w scenach erotycznych jest zawsze żenujące, dla obojga partnerów i dla ekipy. W „Scenach dziecięcych…”, gdzie wykonywaliśmy te figurowe tańce na łóżku, ekipa najpierw wbijała oczy w podłogę, zamiast nas obserwować.

– Czy dzisiaj można jeszcze kogoś zgorszyć?
– Wątpię. W epatowaniu golizną, seksem, doszliśmy do ściany. Mnie to nie gorszy, ale nudzi. Nie lubię w filmach nieuzasadnionych scen, które są tylko po to, żeby sprawić przyjemność mało wymagającemu widzowi. Typowym ujęciem pokutującym w filmie polskim przez wiele lat był taki kadr: na łożu leżał mężczyzna, obok kobieta przewieszona przez niego jedną piersią. I to było wszystko, nic się więcej nie działo, tak leżeli i gawędzili – i to miała być scena erotyczna.

– Ona często wstawała, wychodziła z pokoju, a potem wracała…
-… żeby się pokazać nago z przodu i z tyłu, dla uciechy widza. Ja w ogóle jestem zdania, że całkowita nagość w filmie nie jest ani erotyczna, ani podniecająca. Ciało przesłonięte czymś jest tajemnicą, pozostawia miejsce na domysł. Moja mama powiedziała kiedyś piękne zdanie, które utkwiło mi w pamięci. Siedziałyśmy razem przed telewizorem, oglądałyśmy jakiś film i nagle nastąpiła erotyczna scena, która polegała na tym, że chłopak chwycił dziewczynę za łeb, zaciągnął do łóżka i odbyli tańce figurowe. Choć byłam już od dawna dorosła, poczułam się idiotycznie, zastanawiałam się, czy mamie też jest głupio, po prostu nie wiedziałam, jak się zachować. I usłyszałam głos mamy: „Wiesz, żal mi ich, ponieważ oni nigdy nie odczują trzepotu serca przed dotknięciem czyjejś ręki”. Niewielu twórców potrafi pokazać na ekranie intymność uczucia, najczęściej zmuszają aktorów do rzemieślniczej, ciężkiej pracy w łóżku. A przecież, żeby oddać na ekranie miłość, namiętność, nie trzeba koniecznie wystawiać gołej pupy przed kamerą.

– W jednej z najbardziej namiętnych scen, jakie widziałam, Rita Hayworth zdejmuje tylko rękawiczkę…
– To jedna z najpiękniejszych scen w historii kina w ogóle! Albo weźmy „Niebezpieczne związki” z Glenn Close i Johnem Malkovichem – tam właściwie nic się nie dzieje, a film jest cały przesiąknięty pulsującym, cudownym erotyzmem. Taki erotyzm mnie podnieca, a nie dosadność, jaką nam się dzisiaj serwuje.

– Czy w kinie jest jeszcze jakieś tabu?
– Nie sądzę. Dzisiaj kino lubi nas walić pięścią między oczy. To dotyczy nie tylko seksu, także przemocy, agresji, wulgarności. Ile jest filmów, w których gdybyśmy wykreślili z dialogów wulgarne słowa, okazałoby się, że to filmy nieme… Te wulgaryzmy są tak zużyte przez kino, zwłaszcza amerykańskie, że już chyba nikogo nie gorszą. Może to znak czasów…
Kiedy na początku lat 80. grałam w filmie „Odwet”, była taka scena: Elka Czyżewska czyta Biblię, a ja mówię: „Każdy ma jakąś duszę, w dupę jebaną”. Bardzo broniłam się przed tą wulgarną kwestią, ale reżyser, Tomek Zygadło, nie ustąpił. Tyle wywalczyłam, że pozwolił mi stanąć tyłem do kamery. A potem ludzie przez lata wypominali mi tę scenę.

– Porównując współczesne kino i dawniejsze, co jeszcze się zmieniło?
– Na korzyść, oczywiście, technika. Na niekorzyść – że film stał się odzwierciedleniem naszych czasów, tempa życia. Młodzież jest przyzwyczajona do szybkiej zmiany obrazu, do migania teledyskowego, więc dużo filmów robi się w taki sposób. Mnie tej młodzieży żal, bo gdy idzie do teatru na normalny spektakl, z małymi wyjątkami się nudzi. Ale jestem optymistką, myślę, że wszystko wróci do normy.

– Co pani sądzi o powszechnym ostatnio zwyczaju obsadzania amatorek w głównych rolach w filmie?
– Uważam, że to zjawisko ma krótkie nogi. Nawet jeśli nie za rok, to za dwa lub trzy okaże się, że amator, nie mając środków i wiedzy o zawodzie, obnaży swoje braki powielaniem tego samego. I jeśli nie zacznie się rozwijać, uczyć, będzie skończony. W Ameryce często tak się dzieje, że ni stąd ni zowąd wybucha gwiazda, ale potem cała ekipa specjalistów pracuje nad tym, żeby się rozwijała, uczyła. A jak nie, to do widzenia, wezmą następną.

– Pani także trafiła na plan filmowy jako amatorka – wygrała pani konkurs „Piękne dziewczęta na ekran”. Potem zagrała pani epizod w „Zezowatym szczęściu” Andrzeja Munka, statystowała pani w „Kanale” Andrzeja Wajdy.
– Ależ ja niczego nie potrafiłam wtedy zagrać, byłam wręcz żałosna. Na szczęście, wcześnie zdałam sobie z tego sprawę, jaka odległość dzieli mnie od podziwianych aktorów. Obserwowałam na planie Tadeusza Janczara, Wieńczysława Glińskiego, w którym się kochałam jako nastolatka, i innych znakomitych aktorów. Pomyślałam: chciałabym być kiedyś taka jak oni. Nie chciałam być pięknym naturszczykiem, miałam większe ambicje. Dlatego zdałam do szkoły teatralnej. W czasach, gdy studiowałam, panowała hierarchia w środowisku aktorskim. Dla nas rektor Jan Kreczmar był autorytetem, mistrzem. Tak samo inni profesorowie.

– Czy dzisiaj wiele się pod tym względem zmieniło?
– Zanikają autorytety. W moim macierzystym teatrze Ateneum nadal panują stare zwyczaje, jest hierarchia, młodzi aktorzy szybko ją wyczuwają i szanują. Ale generalnie w środowisku zatraca się dystans. W moich czasach było nie do pomyślenia, żeby student poklepał Jana Kreczmara po ramieniu, a teraz to nikogo by nie zdziwiło. Uważam, że dystans powinien istnieć. W każdym rzemiośle jest mistrz, czeladnik i uczeń, trzeba po kolei pokonywać te stopnie, ucząc się i pracując. Najlepszym przykładem jest zawód artysty cyrkowego czy baletowego. Nie zdarza się, żeby ktoś przyszedł z ulicy, bez doświadczenia w zawodzie i od razu wystąpił w głównej roli. A w filmie jest to możliwe!

– Woli pani grać w filmie, czy w teatrze?
– Zawsze wolałam grać w teatrze.

– Ale to dzięki filmowi jest pani tak bardzo popularna.
– Popularność jest uboczną „produkcją” pracy aktora, nie celem. Znam wielu znakomitych aktorów, którzy nie są popularni – i na odwrót. Tak więc popularność nie zawsze jest nagrodą za dokonania artystyczne. Jeśli chodzi o mnie, pracuję nie po to, żebym była popularna, lecz dlatego, że kocham ten zawód.

– W ostatnich latach często gra pani kobiety silne, zdecydowane, wręcz despotyczne.
– Od „Cudzoziemki”. Rola w tym filmie stała się cezurą w mojej karierze, potem nagle zaczęto mi proponować tego typu postacie. Nie zawsze się zgadzałam, bo nie chciałam powielać jednego schematu. Niestety, nasi reżyserzy nie lubią ryzykować – gdy kogoś zobaczą w dobrej roli, proponują następne podobne. Tak samo było wiele lat temu – raz chciałam się zabawić w telewizji i zrobiłam show, po czym uznano, że powinnam tylko śpiewać i tańczyć, co mnie w pewnym momencie zmęczyło. Potem nadszedł okres ról wyłącznie komediowych – i miałam dosyć komedii. Od początku lubiłam się sprawdzać w różnorodnym repertuarze i tak jest w dalszym ciągu.

– Dlaczego rozstała się pani z kabaretem i estradą? Występowała pani w satyrycznym programie „60 minut na godzinę”, w kabarecie „Dudek”…
– Skłamałabym mówiąc, że mnie nie ciągnie do estrady – ja się jej wręcz panicznie boję! Każdy mój występ na estradzie był opłacony nerwową chorobą od rana. Na scenie teatralnej można mieć chwile paraliżującej tremy, ale to zupełnie co innego.

– Czy po tylu latach grania miewa pani jeszcze tremę na scenie?
– Ależ oczywiście, regularnie mam tremę. Jednak w teatrze, na przestrzeni całego przedstawienia, mam czas oswoić się z rolą i zwalczyć tremę. Natomiast na estradzie, gdy wychodzę do trzyminutowej piosenki, zanim zdążę się oswoić, już muszę zejść. Kiedy w Ateneum do repertuaru wrócił „Hemar”, ostatnie przedstawienie, w którym śpiewałam, przeżywałam dni grozy. Odkąd dowiedziałam się, że będę w tym grać, byłam chorym człowiekiem. Powiedziałam: nigdy więcej, bo zwariuję.

– Co łatwiej pani przychodzi w teatrze: wzruszyć widza, czy rozśmieszyć?
– Jedno i drugie jest trudne.

– Ma pani jakąś wymarzoną rolę?
– Nie marzę o konkretnej roli z konkretnej sztuki. Chciałabym zagrać mądrą, doświadczoną, szeroko myślącą kobietę, w spektaklu bądź filmie mającym dobrze napisany scenariusz.

– Przez wiele lat widywaliśmy panią w serialach. Grała pani w „Stawce większej niż życie”, „Czterech pancernych”, „Janosiku”, „Lalce” i innych. Potem nie było pani w serialach, dopiero w tym roku zagrała pani w „Miasteczku”.
– Seriale podupadły, są kręcone szybko, byle jak, albo małpują amerykańskie wzorce, z podkładanym śmiechem. Serial „Miasteczko” jest kręcony starą metodą filmową. Nigdy bym się nie zgodziła na sitcom.

– A na reklamę?
– Nie. Nie jestem aktorką reklamową, lecz teatralną i filmową. Niestety, bez mojej wiedzy zostałam użyta do reklamy – nie mówiono nam, że serial „Miasteczko” będzie przerywany reklamami. Gdybym wiedziała, że mam wziąć udział w filmie, który reklamuje proszek do prania czy margarynę, zażądałabym innych pieniędzy. Nie mam nic przeciwko reklamie, nie potępiam kolegów, którzy w niej dorabiają. To ich wybór. Ja wybrałam co innego.

– Jaki jest pani stosunek do zawodu? Jedni mówią o aktorstwie: misja, posłannictwo. Inni twierdzą, że jest to po prostu sposób zarabiania pieniędzy.
– Dla mnie aktorstwo nie jest i nigdy nie było środkiem do zdobycia pieniędzy. Oczywiście, że jeśli jest się wziętym aktorem, idą za tym pieniądze, ale są jakby produktem ubocznym. Ja po prostu bardzo kocham ten zawód.

– Ciekawa jestem, jak pani, z perspektywy lat, ocenia dzisiaj bojkot aktorów?
– Pozytywnie. Środowisko aktorskie, które nigdy nie było zintegrowane, z racji specyfiki tego zawodu, nagle potrafiło się zjednoczyć we wspólnej sprawie. To było niesamowite, zaskakujące. I nigdy więcej się nie powtórzyło. Może więc jest coś z misji społecznej w tym zawodzie. Albo było… Dzisiaj ludzi bardziej jednoczą pieniądze, nie idea.

– Czy ma pani jakieś obawy związane ze swoim zawodem?
– Z biegiem lat mam coraz większe obawy, bo mam większą świadomość odpowiedzialności. Przez wiele lat ciężko pracowałam na swoją pozycję, nie mogę opuścić poprzeczki. Jestem bardzo wymagającą osobą, wobec siebie i wobec innych. Rzadko jestem zadowolona z siebie, mówię to bez kokieterii.

– Ile czasu spędza pani po drugiej stronie ekranu – jako widz – i co pani ogląda?
– Najczęściej oglądam programy dokumentalne, zwłaszcza Discovery i Planet. Filmy oglądam rzadko, wtedy, gdy wiem, że będzie coś ciekawego. Publicystykę od czasu do czasu, bo zaczęła mnie mierzić, denerwować. Zbyt dużo jest chłamu w telewizji – głupawych seriali, wątpliwej rozrywki, agresywnej publicystyki, reklam, itd. Żal mi czasu na siedzenie przed ekranem.

 

Wydanie: 2000, 36/2000

Kategorie: Wywiady
Tagi: Ewa Likowska

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy