Pisarz i literat w jednym stoją domu

Pisarz i literat w jednym stoją domu

Nie szukają ich wydawcy, nie potrzebuje władza. Przestali się liczyć Wejścia do kamienicy strzegą odrzwia kute w żelazie – mocarne jak do twierdzy. Napis: „Dom Literatury” też wypalony na wieki w ogniu artystycznej kuźni. Dostojne, wyłożone dywanem schody prowadzą na pierwsze piętro. I tu od 1989 r. drogi mistrzów pióra rozchodzą się – jedni idą do pokoi z napisem „Związek Literatów Polskich”, drugich ciągnie wywieszka: „Stowarzyszenie Pisarzy Polskich”. SPP ma lepszą lokalizację, bo z widokiem na kolumnę Zygmunta. Prezes Piotr Wojciechowski osiadł w gabinecie Jarosława Iwaszkiewicza, który chyba z racji swego ziemiańskiego pochodzenia gustował w meblach w stylu Księstwa Warszawskiego. Z dawnego garnituru pozostało już niewiele: stolik, zakurzona lampa. Zniknęły m.in. cenne obrazy, które wisiały tam od kilkudziesięciu lat; zabrało je, jako że był to depozyt, Muzeum Narodowe. W oczy rzuca się stara żeliwna maszyna do pisania. To własność Piotra Wojciechowskiego – mówi, że pisał na niej w stanie wojennym. Bieda wtargnęła też do lokatorów drugiej strony kamienicy – pomieszczeń Związku Literatów Polskich. Jeśli nie widać tego od progu, to zasługa urzędujących pań. W ich zachowaniu jest coś z postawy pierwszych powojennych urzędniczek, dobieranych przez Iwaszkiewicza. Były to głównie tzw. bezetki, ziemianki bez majątków, które za punkt honoru uważały ignorowanie swego zubożenia. Podpiera się więc dyskretnie odpadające drzwiczki od regałów, przykrywa rozeschnięte klepki i co trochę poszturchuje z uśmiechem ksero, które odmawia posłuszeństwa. Ostatni hołd – Najgorsze jest to – mówi Józef Hen, członek SPP – że w tym domu nie ma już życia. Znani pisarze wynieśli się – wiekowi zaszyci są w domowych pieleszach i żadne stowarzyszenie zawodowe nie jest im potrzebne. Nieliczni – jak Konwicki czy Sito – przeszli z filiżanką kawy do salonu Bliklego lub kawiarni Czytelnika. A młodzi, sławni już, jak Tokarczuk, Stasiuk, okopali się na wzór zachodni w swych włościach na wsi. Dom Literatury na Krakowskim Przedmieściu do kontaktów ze światem nie jest im potrzebny. A i warszawscy twórcy, choćby ci z generacji „bruLionu”, jeśli już chcą pogadać w swoim gronie, idą na wino do kawiarni Czuły Barbarzyńca, prowadzonej przez Tomasza Brzozowskiego – właściciela wydawnictwa Świat Literacki. Tam też urządza się promocje książek. Prezes ZG ZLP, Marek Wawrzkiewicz, nie zgadza się z opinią, że z kamienicy, w której społecznie urzęduje, wyciekło życie. – Gdyby – powiada – nie było blokady w mediach (zwłaszcza w „Gazecie Wyborczej”) na informacje o imprezach organizowanych przez ZLP, sporo osób zajrzałoby do sali wykładowej na piętrze. A i tak wieści rozchodzą się pocztą pantoflową. Co środę odbywa się tam promocja książki, jakaś sesja lub jubileusz pisarza. I przychodzi sporo ludzi. Inna rzecz, że najczęściej są to spotkania poetów, bo tacy są prezesowi, też poecie, najbliżsi. I dla nich co roku urządza się prestiżową Warszawską Jesień Poetycką. Zaproszenia wysyłane są również poetom z SPP – co trzeci zaszczyca swą obecnością. Ale nie jest to zapowiedź połączenia się obu organizacji. W SPP obowiązuje myślenie pierwszego prezesa, Jana Józefa Szczepańskiego: My jesteśmy lepsi. Choć w miarę upływu lat coraz trudniej dopatrzyć się istotnych powodów tego wywyższania. Prezes Wojciechowski nadal jednak twierdzi, że gdyby miało dojść do połączenia obu organizacji, ci z ZLP musieliby zrozumieć swoją winę i uzyskać przebaczenie. Popiera go Tadeusz Drewnowski, były wiceprezes ostatniego Zarządu ZLP przed rozwiązaniem, członek pierwszych władz SPP. – Dlaczego rozłam z czasów stanu wojennego nie został przezwyciężony? – zastanawia się. – Bo likwidacja dawnego ZLP dokonała się w znacznym stopniu rękami samych towarzyszy literatów, którzy żądali represji i wyrzucania ze związku inaczej myślących kolegów, uciekali się do produkowania fałszywek i innych prowokacji. Do tej pory żaden z nich – m.in. Józef Lenart – nie wydusił z siebie ani wyjaśnień, ani przeprosin. W ZLP prezesem, który usilnie przez 13 lat (od 1990 r.) zabiegał o wspólny szyld, był Piotr Kuncewicz. – Ileż to było kombinacji – wspomina. – Np. dla wahających się „podwójne paszporty”, czyli po dwie legitymacje – ZLP i SPP. Kuncewicz układał się z kolejnymi prezesami SPP. Bez efektu. Prywatnie, na osobności, każdy

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 20/2005, 2005

Kategorie: Reportaż