Piwowski wyrusza w kolejny Rejs

Piwowski wyrusza w kolejny Rejs

Czy powrót do kultowego filmu ma dziś sens? Na pokład wycieczkowego statku pływającego po Wiśle dostaje się pasażer na gapę (Stanisław Tym). Kapitan (Ryszard Pietruski) bierze go za nowego instruktora kulturalno-oświatowego, a pasażer na gapę z ochotą wciela się w tę rolę. Organizuje na statku spotkanie zapoznawcze, podczas którego rodzą się inicjatywy wielu imprez i zabaw. Ich uczestnicy prezentują jednak żenujący poziom, ale „kaowiec”, czując smak władzy, coraz bardziej upaja się swoją rolą i zyskuje nawet sojuszników wśród pasażerów. Jesteśmy więc świadkami zorganizowanego chałupniczymi sposobami święta kapitana, balu maskowego, kwizu na inteligencję, zbiorowej gimnastyki, gry w salonowca itd. Wszystko jest szalenie nieporadne i głupie, ale kierownictwo rejsu ogarnia coraz większy entuzjazm. Czy powstały w roku 1970 film, którego premiera odbyła się dokładnie 40 lat temu, czyli dwa miesiące przed tragicznymi wydarzeniami grudniowymi na Wybrzeżu, miał być satyrą na ówczesne społeczeństwo polskie? Czy pokazywał w krzywym zwierciadle system zwany demokracją socjalistyczną? Ten odrealniony, przebiegający w oparach absurdu rejs wydał się widzom oglądającym ten film po raz pierwszy w kinach studyjnych czymś wyjątkowo trafnym i zabawnym. Bo niewielka społeczność statkowa mogła naśladować państwo w miniaturze, w którym są zachowane pozory demokracji i swobody wypowiedzi, ale w istocie wszystko jest sterowane i odbywa się pod presją. Wszelkie ruchy opozycyjne względem kierownictwa rejsu są tłumione i manipulowane. Ale trzeba też przyznać, że żadna postać występująca w filmie nie wykazuje się wysoką sprawnością czy inteligencją, co najwyżej są tu mniej i bardziej sprytni. Ich intrygi są grubymi nićmi szyte, a wypowiedzi na żałosnym poziomie. Film z początku zrobił karierę w stosunkowo wąskich kręgach polskiej inteligencji, która doszukiwała się w poszczególnych scenach, a nawet postaciach jakiejś ukrytej aluzji do panujących w Polsce stosunków. Dla tzw. widza masowego, który chciał mieć bardziej czytelne sygnały, trwający 65 minut, czarno-biały i mało efektowny „Rejs” był raczej filmem nieudanym, traktującym o niczym i niezrozumiałym. Widz taki mógłby może zaśmiewać się do łez na wieczorach Kabaretu Dudek, gdyby udało mu się kupić bilet, bo tam oglądało się parodię ówczesnego stylu przemówień partyjnych – obowiązkowo z kartki. Jan Kobuszewski z poważną miną czytał podziękowanie za zaproszenie na obiad u znajomych i wznosił okrzyki: Niech żyje rosół z kluskami, niech żyje pieczony kurczak! W filmie „Rejs” tak jawnych parodii nie było, jednak reżyserowi udało się osiągnąć wrażenie spontaniczności rozgrywających się przed kamerą wydarzeń. Ogromna w tym zasługa aktorów, zarówno profesjonalnych, jak i amatorów, którzy wyraźnie improwizują w zainicjowanych przez reżysera sytuacjach. A ponieważ nikt nie wie, do czego służą te wszystkie organizowane na statku imprezy, dają świadectwo skrajnej nieporadności. Postacią kultową „Rejsu” jest inż. Mamoń grany przez Zdzisława Maklakiewicza, prymitywny cham i idiota silący się na inteligentne myśli, np. mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Wtóruje mu Jan Himilsbach (Sidorowski). Ta para dzięki filmowi stała się rozpoznawalna. Na ekranie pojawiają się też znane postacie z tzw. środowiska filmowo-literackiego, których nazwisk nawet nie uwzględniono w końcowych napisach, jak Zofia Czerwińska, Janusz Głowacki, Tomasz Lengren. Być może famę i legendę zbudowały właśnie takie osoby. „Rejs”, gdy już stał się sławny, trafił na ekrany Telewizji Polskiej, poznały go miliony, a satyryczna fabuła okazała się na tyle pojemna, że w każdej epoce widzowie znajdowali coś aktualnego i ważnego. Dziś istnieje liczne grono jego wielbicieli, a nawet fan club, którego członkowie znają film niemal na pamięć, scena po scenie. W takiej sytuacji zapowiadana przez reżysera Marka Piwowskiego nowa produkcja o nazwie „Rejs 2” wydaje się przedsięwzięciem jeszcze bardziej absurdalnym niż pierwowzór. Bo, paradoksalnie, w dobie pełnej wolności słowa nie ma wystarczającego podglebia, aby interesująco i finezyjnie przedstawić świat otaczających nas nienormalności i deformacji. Lata Polski Ludowej, które były czasem ograniczonej swobody wypowiedzi, wymagały od twórców stosowania bogatego instrumentarium aluzji, kamuflażu i zawoalowania. Mowa ezopowa była czymś, co wyćwiczono do perfekcji, i również odbiorcy mieli wszystkie anteny nakierowane na czytanie między wierszami, doszukiwanie się ukrytych znaczeń, czasami nawet tam, gdzie ich

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 42/2010

Kategorie: Kultura