Po kryzysie, a nawet i przed

Po kryzysie, a nawet i przed

Papiery rządowe to świetna lokata. Rządy nie bankrutują, pieniądze więc nie przepadną, a odsetki płacone są regularnie O tym, że obecny kryzys mija, świadczy rosnąca liczba poświęconych mu konferencji. Odnosi się wrażenie, że przyczyny kryzysu oraz sposoby na to, by się nie powtórzył, są już powszechnie znane i akceptowane. Jakby przyjęło się mniemanie, że już gorzej nie będzie. Co najwyżej – nie dość dobrze. Ogólnie jednak – do przodu. Ta coraz powszechniejsza zgoda budzi podejrzenia. No bo jak tak poważne perturbacje rynku światowego tłumaczyć tylko błędną wizją gospodarki, lansowaną przez środowiska finansowe (tj. mniemanie, że rynek, jakikolwiek by był, wyreguluje się sam), pazernością firm rynku kapitałowego (zasada: mniejsza o przyzwoitość, walczymy o obroty) czy szerokim gestem polityków ofiarujących wszystkim to, co dotąd było poza możliwościami ich budżetów domowych? Problem przecież w tym, że sama gospodarka nie wyznaje żadnej koncepcji ekonomicznej, pazerność ludzka jest raczej parametrem stałym, a politycy ciągle obiecują więcej, niż to możliwe. Tak było zawsze, nie zawsze jednak był kryzys, a więc jego przesłanki musiały być gdzie indziej i destrukcyjne procesy musiały rozwijać się od dłuższego czasu. Kluczem do stabilnego (albo niestabilnego) wzrostu jest popyt. Powinien on rosnąć w tempie zbliżonym do potencjału produkcyjnego (pewne różnice amortyzuje obrót z zagranicą). W uproszczeniu: jeśli jest za duży, mamy inflację, jeśli za mały, gospodarka się wali, bo nie ma przychodów ze sprzedaży. Przez lata bano się raczej tego pierwszego, ponieważ dość stabilny wzrost dochodu narodowego na świecie, w tym w krajach wysoko rozwiniętych, wydawał się gwarancją wzrostu popytu. Ludzie przecież produkując więcej, zarabiają więcej (dbają o to związki zawodowe i politycy). Popyt (szczególnie wewnętrzny) mógł być tylko wystarczający albo większy, a więc nigdy nie za mały. A jednak. Kto zarabia, ten oszczędza Rzeczywistość jest bardziej złożona, niżby się chciało, i od czasu do czasu wychodzi poza teoretyczne uproszczenia. Okazuje się, że wbrew tej prostej logice popyt w USA był za mały. Tuż przed kryzysem, kiedy jeszcze wszyscy oddychali atmosferą prosperity, 1,5 mln nowych domów nie znalazło nabywców. Dla popytu ważne jest nie tylko to, że ogólnie naród zarabia. Ważne jest także to, czy ci, którzy zarabiają, skłonni są wydawać na konsumpcję, stanowiącą końcowy produkt gospodarki. Jeśli ma się on zwiększać, nie powinno przybywać zbyt wielu, którzy już niewiele więcej potrzebują, nie chcą bądź obawiają się mieć. W sumie dla popytu groźne jest, gdy pieniądze trafiają do grupy o największej skłonności do oszczędzania. A to jest z reguły (przynajmniej w krajach rozwiniętych) grupa o najwyższych dochodach. Na ogół nie zdajemy sobie sprawy, jak ogromna część całego potencjału oszczędnościowego znajduje się na kontach najzamożniejszych. Statystyki amerykańskie są tu dość szokujące (Tabela 1). Jak widać, 1% najbogatszych w USA dysponuje niewiele mniej niż połową wszystkich oszczędności, a najbiedniejsze cztery piąte społeczeństwa ma zaledwie 7% całego ich wolumenu. Bogatym przybywa, biednym ubywa Przesunięcia w strukturze dochodów powstają latami, a w istocie dziesięcioleciami. Tak wielka nierówność nie jest więc skutkiem niedawnych procesów. Także gdyby ktoś marzył o ich odwróceniu, musiałby również poczekać długie lata. Chyba jednak by się nie doczekał, i to nie z powodu ograniczonej długości ludzkiego życia. Proces powiększania nierówności trwa we wszystkich krajach rozwiniętych1. W Stanach Zjednoczonych zaś przyjął niepokojące rozmiary, ponieważ chodzi tu nie tylko o nierówne przyrosty dochodów w społeczeństwie. Problem polega na tym, że pieniędzy przybywa mniejszości społeczeństwa, a ubywa większości (Tabela 2). Jak widać, w ciągu ostatnich 20 lat cztery piąte społeczeństwa USA musi się skarżyć na spadek dochodów realnych. Zauważalnie wzrosły dochody jednej piątej najbogatszych. Ale prawdziwy powód do radości ma 1% najlepiej prosperujących. Tu na głowę przybył prawie milion dolarów. Jak w USA, tak na świecie Obserwując te dane, można się pocieszać myślą, że proces narastania nierówności dochodowych nie dotyczy przecież biednego kraju. Nawet jeśli tak wielu będzie miało nieco mniej, i tak będą mieli więcej niż zdecydowana większość ludzi na świecie. I z tym trzeba się zgodzić, nieszczęście polega jednak nie na samej, większej czy mniejszej, krzywdzie ludzi pracy USA, ale na skutku tego zjawiska dla całej światowej gospodarki. Ostatnie zdanie brzmi

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2010, 49/2010

Kategorie: Opinie