Z pieniędzy wygranych w „Big Brotherze” nic mi już nie zostało – mówi Janusz Dzięcioł Dla siebie wiele mi nie potrzeba .Wystarczy mi szczęśliwa żona, obiad na stole, pełny bak paliwa i żeby córce się wiodło – mówi Janusz Dzięcioł, zwycięzca pierwszej edycji programu „Big Brother” i komendant straży miejskiej w Świeciu, oprowadzając po swoim domu w Białym Borze pod Grudziądzem. Mieszka tu zaledwie od kilku miesięcy. Nie ma jeszcze zameldowania ani stacjonarnego telefonu. A wszystkie meble to jedynie ta kanapa i stół w salonie. Na piętrze trzy pokoiki również nieurządzone, ze ścian wystają kable. W siatkach, kartonach, workach poupychane pamiątki po programie, który okazał się przygodą życia. Jest szabla od mieszkańców Grudziądza, „Biały Kruk” – plakat Pągowskiego od prymasa za konsekwentne niepalenie w najtrudniejszych chwilach życia, szara, metalowa walizka, z którą wchodził do programu, kasety, dyplomy, pamiątkowy plastron od żużlowców i wreszcie ogromny czek na 500 tys. – Z tych pieniędzy nic mi już nie zostało – mówi – gros poszło na budowę domu i zmianę samochodu. Resztę pochłonęły podatek i darowizna na rzecz Domu Dziecka w Bąkowie. Ale ludzie wciąż sądzą, że jestem bogaty, ba, nawet najbogatszy w kraju. Zaraz po programie Dzięciołowie zostali zarzuceni tysiącami listów. W większości były to błagania o pomoc. Niektóre rozpaczliwe, inne wręcz bezczelne. Jakaś kobieta prosiła o 10 tys. zł na przeszczep włosów, inna chciała 90 tys. na uregulowanie długów swojego syna. Obiecała, że będzie spłacać z renty po 100 zł miesięcznie. Kiedy na te i podobne żądania nie odpowiedzieli, zaczęły się listy z pretensjami. – Trochę drobnych kwot wysłaliśmy w sprawdzone miejsca, najbardziej potrzebującym, ale nie byliśmy w stanie wszystkich zadowolić. Nieraz to aż strach było otworzyć kopertę, chyba liczono na naiwność mojego męża, zawsze był zbyt ufny i oni tę jego ufność wyczuli – mówi Wiesława Dzięcioł, prowadząc mnie do ogrodu. Tu też jeszcze wszystko w proszku. Posiano tylko trawę i posadzono iglaki od frontu, w głębi mają być drzewa owocowe i rabatki kwiatowe. – O, jak ten żywopłot urósł – cieszy się moja gospodyni – niedługo nas zasłoni od ciekawskich, co nieraz wjeżdżają samochodami i zaglądają przez płot. Niestety, oprócz kilku znajomych i przyjaciół, którzy odsunęli się od nas chyba z zazdrości, straciliśmy też swoją nierozpoznawalność. Wciąż muszę uważać, jaki kostium włożę i czy włosy mam w porządku, nawet na gorszą kondycję nie mogę sobie pozwolić, bo zaraz słyszę szepty za plecami: „O, Dzięciołowa źle dzisiaj wygląda”. Janusz Dzięcioł po programie też długo wracał do równowagi. Czuł się wyczerpany psychicznie. Najlepszą terapią okazała się praca. – Gdybym jej nie miał, chyba bym się pogubił – wyznaje. – Po tym wszystkim utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że przez życie nie można przejść w błysku fleszy, ciągle się bawiąc, trzeba być komuś potrzebnym, zwyczajnie użytecznym… Człowiek użyteczny W jego gabinecie w podziemiach świeckiego ratusza bez przerwy dzwonią telefony. Najpierw kierownik izby wytrzeźwień chce wyjaśnić sprawę jednego z klientów, potem pedagodzy z gimnazjów proszą o wizytę w domu uczniów i wyegzekwowanie obowiązku szkolnego, monitują też mieszkańcy miasta najczęściej w sprawie źle zaparkowanych samochodów. Czasem zdarzają się interwencje zupełnie zaskakujące. – Raz przyjęliśmy zgłoszenie, że środkiem ulicy Wyszyńskiego chodzi krowa, która zerwała się z łańcucha i przywędrowała do centrum miasta. Musieliśmy ją schwytać i odprowadzić do gospodarza, innym razem trzeba było zaopiekować się cielakiem, który wypadł z samochodu. Wczoraj odwoziliśmy do szkoły całą klasę gimnazjalistów, których przyłapaliśmy na wagarach nad Wisłą. Ludzie przyzwyczaili się już, że straż miejska zaradzi wszystkiemu. Braliśmy udział w akcji przeciwpowodziowej, zabezpieczaliśmy pęknięte rury. Dzieci przynoszą nam ranne jaskółki i gołębie, chore koty, przyprowadzają bezdomne psy, które musimy wywieźć do schroniska. Ostatnio też prowadziliśmy odstrzał lisów, które rozmnożyły się na wiosnę i biegały po podwórkach – opowiada Janusz Dzięcioł. Straż miejska w 27-tysięcznym Świeciu liczy tylko 15 osób i jeździ w patrolach mieszanych razem z policją. Janusz Dzięcioł jest jej komendantem od 1992 r. Wcześniej pracował w Centrali Nasiennej, gdy firmie zaczęła grozić likwidacja, zaczął się rozglądać
Tagi:
Helena Leman









