Iwaszkiewicz tulił się do Polski Ludowej, ale jej uścisk był dla niego bolesny Drugi tom „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza, obejmujący lata 1956-1963, to lektura głęboko poruszająca. To dzienniki smutne, przygnębiające, chwile szczęścia i radości są w nich rzadkie, przeważa smutek i ból, „potworna, do głębi przejmująca samotność”. Profesor psychologii, z którym o tym rozmawiałem, powiedział krótko: „Głęboka depresja, przestałem czytać po stu stronach, żeby samemu w nią nie wpaść”. Jest to przede wszystkim dziennik osobisty, ale dla celów tego artykułu wybieram tylko wątek polityczny. Pan Jarosław, jeden z gigantów polskiej literatury i kultury XX w., był przez wiele lat oficjalnym pisarzem Polski Ludowej, redaktorem naczelnym znakomitego miesięcznika „Twórczość”, prezesem Związku Literatów Polskich, działaczem fasadowego ruchu obrońców pokoju, reprezentantem Polski i polskich pisarzy na rozmaitych zjazdach i kongresach w różnych krajach. Żywo uczestniczył w rozmaitych sporach politycznych z pisarzami swojego pokolenia o poglądach opozycyjnych, takimi jak Czesław Miłosz, którego miał za zdrajcę i nie podał mu ręki, co nie zostało mu wybaczone i czego po części później sam żałował. Wpatrzony w prezydenta Iwaszkiewicz pogodził się z wynikami II wojny światowej, może bez entuzjazmu, ale w przekonaniu, że taka była bezlitosna konieczność historyczna. Według Andrzeja Walickiego uznanie tej konieczności prowadzi do pojednania z rzeczywistością, pojednania „niemającego nic wspólnego ze spontaniczną akceptacją: chodziło bowiem o zgodę z Historią w imię jej wyższej rozumności…”. Jak gdyby Iwaszkiewicz godził się ze stwierdzeniem Hegla, że „dzieje powszechne nie są areną szczęścia”. Iwaszkiewicz od pewnego czasu zdawał sobie sprawę, że akceptując Polskę powojenną i stając się jednym z jej symboli, sprzeniewierzał się pewnym wartościom, ale wierzył, że postępuje słusznie, a swoją postawą broni innych. „Polska jest tu, i na to się nic nie poradzi”, pisał na krótko przed śmiercią. Czuł się niedoceniony nawet przez władze, z którymi współdziałał. „Gwałtowne pożądanie wielkości” było „zasadniczym rdzeniem” jego życia – pisał. W jednym z listów opisuje uroczystości z okazji 40-lecia jego twórczości, wysokie odznaczenie państwowe, piękne przemówienie Marii Dąbrowskiej. Po przemówieniu „podszedł do mnie jakiś porucznik i wręczył mi bukiet liliowych bzów i różowych goździków i dużą kopertę zaadresowaną odręcznie: były to kwiaty i list od Bieruta. List zawiera tylko jedno zdanie życzeniowe, ale zawiera przy tym słowa, że są one połączone z „głębokim szacunkiem” dla mnie – co jest dla mnie najwyższym wyrazem uznania i aprobatą mojego postępowania”. Zawsze był zafascynowany władzą. Marek Radziwon, autor świetnej biografii politycznej pisarza, która ukazała się w tych dniach, wspomina, iż tę skłonność pisarza Anna Iwaszkiewicz dostrzegła już w 1923 r., kiedy wpatrzony był w prezydenta Wojciechowskiego. Pan Jarosław na uznanie władz sobie zasłużył i umiał być wdzięczny. „Z największą satysfakcją powitali pisarze polscy referat i dyskusję na XIII Plenum KC PZPR”, pisał. Na ile flirt z władzą wynikał z próżności pisarza, na ile z przekonania, że innej Polski nie ma i być nie może, na ile wreszcie był to element gry o rozszerzenie wolności, złagodzenie cenzury, ratowanie „Twórczości”, dzieł i pisarzy, za którymi Iwaszkiewicz się ujmował – to już jest kwestia do dyskusji. Prawdopodobnie wszystkie te czynniki splatały się razem w tej bogatej osobowości. „Trudno o biografię mniej oczywistą”, pisze Radziwon, ale przy okazji dodaje, że poza jednym wierszem Iwaszkiewicz nie napisał niczego w poetyce socrealizmu. Stosunek do Polski Ludowej stanowił jeden z ważnych dylematów ówczesnego pokolenia pisarzy. Dr Paweł Rodak, znawca kultury i diarystyki polskiej, tak mówi „Gazecie Wyborczej” o Marii Dąbrowskiej: „W jej dzienniku nie znajdziemy usprawiedliwienia dla komunistów. Jak widzi zbrodnię, to mówi, że to zbrodnia. Nie zamyka oczu nawet na propagandowe hasła wiszące na ulicach Warszawy. Choć można powiedzieć, że jest osobą niekonsekwentną, pełną wewnętrznych sprzeczności, może i do pewnego stopnia zakłamaną, bo dostrzega zbrodniczość systemu, wie o Katyniu, a mimo to uczestniczy w różnych oficjalnych przyjęciach, jedzie na kongres do Wrocławia, idzie na zjazd zjednoczeniowy PPS i PPR. Szukała czegoś, co można by nazwać godnymi kompromisami. Czy jej się udawało, to inna sprawa”. Była na urodzinach Bieruta, dała się namówić na wypowiedź o Stalinie, „uległa – a potem hamletyzowała”. Satrapy i patrioci Te ostatnie słowa można by też odnieść do Iwaszkiewicza, który uległ w dużo większym stopniu, ale też
Tagi:
Daniel Passent









