Pójdźmy wszyscy do stołu

Pójdźmy wszyscy do stołu

Gemütlich, w święta musiało być gemütlich; może gdyby pradziady nasze żyły po ruskiej stronie Brynicy, w Boże Narodzenie byłoby ujutnie, ale mój śląski ojciec swoje niezaspokojone pragnienie przytulnego i bezpiecznego zaszycia się w domowych pieleszach określał z niemiecka. On sobie raj wyobrażał jako wieczne trwanie przy rodzinnym stole, najlepiej suto zastawionym; urodził się w pierwszą wiosnę wojny światowej, jego pokolenie wzrastało w przekazywanym z mlekiem matki lęku przed głodem i utratą najbliższych. Uwielbiał przedłużać w nieskończoność tzw. rodzinne posiłki; nie chciał jeść, chciał śniadać, obiadować i wieczerzać, otaczając się najbliższymi. Czas świąt, u katolików przykazany cykl uświęconego nieróbstwa, dawał mu rytualną władzę nad stołem, nad stadłem i stadkiem. Był dyrygentem jadalni, stolnikiem jako żywo, wprzódy zaglądającym do kuchni, aby ocenić, czy kobiety domowe (matka, żona, siostra) urabiają się po łokcie wedle tradycji, potem zaś wskazującym (obywał się bez batuty), gdzie dary Boże stawiać, jaką kolejność potraw zachować, a także jak dbać o temperaturę. Nie chodziło tylko o ciepłotę potraw, aby święta były gemütlich, kobiety domowe musiały emanować ciepłem i roztaczać wokół siebie błogi spokój – ojciec badawczo przyglądał się mojej matce-ciotce-babci za każdym razem, kiedy wnosiły tace i półmiski, czy aby na pewno czynią to z odpowiednią radością, czy za ich uśmiechami nie czai się jakaś utajona pretensja do losu, która fałszywym tonem zakłóciłaby tę symfonię przytulności. Jako nadzorca wigilijnego nastroju bywał czasem zbytnim harcownikiem, od rana prowokował ile wlezie, żeby porozciągać granice cierpliwości kobiet domowych przed wieczorem, aby, gdy pierwsza gwiazdka zaświeci, zdolne były puścić mimo uszu i oczu znacznie więcej niż w dnie powszednie. Mówił np., czochrając psa przed porannym spacerkiem: „Synek, a ty wiesz, że dzisiaj zwierzęta mówią ludzkim głosem?” – mówił to do mnie, ale tak, żeby mama w kuchni słyszała – „To może i z matką wreszcie się da spokojnie pogadać! He, hehe”. Matka ścierała zęby, aby nie wyjść z siebie i nie usłyszeć, że „są takie, co nawet świąt uszanować nie potrafią”, ale odkuwała się po 26 grudnia, och, odkuwała się właściwie wedle kalendarza w każdy nieświęty dzień roku, oczywiście na początku, przez pierwsze lata, wtedy, kiedy jeszcze ulegała tym szantażom emocjonalnym, że święta muszą być gemütlich, inaczej to grzech. Zamiast więc wieszać na ojcu psy, mama wieszała ze mną ozdoby na choince i mnie ten przedświąteczny reisefieber nawet się podobał. Bo miast złorzeczeń z ust rodziców kolędy sączyły się z radyjka, wszystko ku czemuś niezwykłemu zmierzało – gorliwi katolicy ku ponownym narodzinom Boga, bierni wierni ku świętym spokojom (wszystkie kobiety domowe tego świata zmierzały też ku wielkiemu zmywaniu, ale to potem-potem), ja zaś, pospołu z dziatwą reszty świata, na zapach świeżego igliwia reagowałem wyczekiwaniem na prezenty, co to się miały w końcu pojawić. W wypukłości choinkowych bombek świat odbijał się zakrzywiony, moja gęba i nasze mieszkanie w tle, tak też się zakrzywiała czasoprzestrzeń, skorośmy wszyscy rok w rok wracali do tej samej mistyfikacji, na jeden wieczór w porywach do dwóch dni wszyscy udawali, że się kochają, ci gorliwsi jakby się naćpali mirrą i kadzidłem, jak ciotka, która miała na ten czas timbre ustawiony zgoła liturgicznie, ci bliżsi ziemi po prostu robiący dobre miny do złej gry, żeby się choć przełamać opłatkiem. A kiedy już udawało się dotrwać do zmierzchu, ojciec jako mistrz ceremonii odczytywał biblijny fragmencik, po czym dziękował Bogu za to wszystko, co przygotowały mamaciotkababcia, i przystępował do celebry spożywania darów. Wyposzczony rzucał się na kolejne dania i kontemplował, zachwalał, przeciągał, przedłużał, przeginał – albowiem nikomu od stołu wstać nie wolno, póki pan domu nie zakończy biesiady (nikomu, prócz kobiet domowych – służebnic pańskich, wnoszących i wynoszących talerze po trzynastokroć). Wysysał karpia do ostatniej ości, wylizywał talerz po barszczyku, kazał sobie dokładać gotowanej kapusty z grzybami („Dołóż mi tej kłapouchy”), dolewać barszczu z uszkami, kompotu z suszu, z którego wyławiał śliwkę i ogryzał ją do samej pestki, a potem wycmokiwał spomiędzy zębów skórki, ścięgienka, czy co tam utkwiło, na deser zaś sięgał po kolejne chochle swoich ulubionych makówek („Mmm, makówa jak

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2020, 52/2020

Kategorie: Felietony, Wojciech Kuczok