Polityka ocalenia

Tadeusz Sobolewski napisał w „Gazecie Wyborczej”, że film Andrzeja Wajdy „Katyń” „zobaczą wszyscy” Polacy. Skoro zobaczą go wszyscy, to każdy też będzie mógł na własną rękę uformować o nim swoją opinię. Na warszawskiej premierze w Teatrze Wielkim jakiś poruszony do głębi widz po zakończeniu projekcji wstał i odmówił „Ojcze nasz”, na tej samej premierze obecny na sali znany amerykański aktor filmowy zasnął po pierwszym kwadransie i ocknął się dopiero przy tej modlitwie. Jak widać więc, głosy są podzielone. Im dłużej obcujemy z twórczością Andrzeja Wajdy, tym wyraźniej widać, że jest to twórca elegijny. Interesuje go nie tyle tragedia, ile koniec, schyłek. „Kanał”, a także „Popiół i diament” były opowieściami o schyłku i końcu epopei konspiracyjnej, zamkniętej tragicznie. „Katyń”, podobnie zresztą jak „Lotna”, jest opowieścią o tragicznym końcu Polski przedwrześniowej, ucieleśnionej w osobach zamordowanych oficerów. Podobnie zamkniętą przecież kartę historii powojennej opisuje „Człowiek z marmuru”. Nie jest to żaden zarzut, lecz po prostu stwierdzenie faktu. Nie jest też zapewne intencją reżysera, że obrazowane przez niego klimaty rymują się nieoczekiwanie z „polityką historyczną” Kaczyńskich i już sam fakt, że premiera „Katynia” wmontowana została zręcznie w rozkręcającą się kampanię wyborczą i wyznaczona na 17 września, kiedy wojska radzieckie wtargnęły w granice Polski, świadczy o przebiegłości propagandystów PiS. Pomaga to wzmocnić symbolikę historyczną, na której PiS buduje swoją pedagogikę społeczną. Socjolodzy są zgodni co do tego, że w obecnym społeczeństwie polskim słabnie poczucie wspólnoty i zdolność do współpracy, ludzie są znacznie mniej życzliwi względem siebie nawzajem, niż byli choćby w czasach „komuny”, a jednym z najsilniejszych uczuć rządzących naszymi odruchami jest zawiść. W tych warunkach rośnie jednak potrzeba najogólniejszych choćby wspólnych symboli i haseł, które nadawałyby nam przynajmniej pozór narodowej jedności. Rozumieją to ideolodzy PiS i najbardziej skrótową syntezą tych symboli staje się dla nich historyczna triada Bóg, Honor i Ojczyzna. Są oni pewni, że – inaczej, niż było to przed wojną, gdy inteligencja polska wykazywała więcej odwagi i samodzielności myślenia i czasami pokpiwała ze sloganów „bogoojczyźnianych” – nikt nie jest w stanie zakwestionować tych świętości i schylą przed nimi głowę także ci, którzy nie wierzą w Boga, w kwestii honoru zaś czy ojczyzny domagaliby się nieco precyzyjniejszych definicji. Pamiętam, jak przed wojną przychodził do naszego domu pewien zawodowy oficer i na moje pytanie, co to znaczy honor wojskowy, wytłumaczył mi, że w normalnych warunkach powinien był zdjąć swoje wysokie buty, ponieważ jest błoto i brudzi nimi podłogę, ale honor wojskowy mu na to nie pozwala. Oficer ten zginął jednak w kampanii wrześniowej i od tej pory od nikogo już nie usłyszałem wątpliwości na temat honoru wojskowego. Owa zbitka trzech najświętszych wyrazów ma swoją wykładnię w „polityce historycznej” PiS, której nadrzędnym argumentem jest przelana przez Polaków krew. W normalnych krajach cnotą polityczną jest oszczędzanie narodowej krwi i unikanie narodowych dramatów, u nas obowiązuje apoteoza klęski. W normalnych krajach w wypadku klęski szuka się winnych, u nas także się ich szuka, ale tylko po to, aby nazwać ich imionami ulice, postawić im pomnik lub nagrodzić orderem. Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy szykując się do objęcia prezydentury kraju, pozostawił po sobie Muzeum Powstania Warszawskiego, kolosalną instytucję wyposażoną w bogate środki multimedialne. Ale w muzeum tym nijak nie można się dowiedzieć, jaki był sens tego powstania, jego szanse polityczne i militarne, a także jaka jest odpowiedzialność polityczna inspiratorów powstania za masakrę stolicy i jej młodzieży. Sam bowiem fakt klęski, poniesionej w imię Boga, Honoru i Ojczyzny, usprawiedliwia wszystko. To samo można odnieść do wszystkich niemal elementów „polityki historycznej”. Argumentem, którym PiS wspiera swoje maniakalne często polemiki z Niemcami, jest suma poniesionych przez nas ofiar, a nie pozycja Polski w Europie, jej znaczenie gospodarcze czy polityczne. W polskich mediach nieustannie przewija się także krytyka polityki Putina, który przy poparciu większości swego społeczeństwa stara się odbudować wielkomocarstwową pozycję Rosji. Rosjanie czerpią dziś dumę z tego, że ich kraj zdołał uzależnić od siebie w sporej części gospodarkę Europy, dostarczając jej

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 39/2007

Kategorie: Felietony