Lubię reżyserów, którzy są ze mnie niezadowoleni i każą mi szukać nowych dróg Na spektakl „Seks dla opornych” nie tylko z okazji setnego przedstawienia trudno dostać bilet. Co jest dla pani wyznacznikiem sukcesu? Sukces ekonomiczny, popularność czy ilość propozycji aktorskich? – Zawsze na pierwszym miejscu stawiam sukcesy rodzinne. To, że od trzydziestu paru lat jestem z tym samym fajnym facetem, to, że mam świetną córkę. A potem… wykładnikiem „sukcesu” jest ilość i jakość propozycji aktorskich. Ale też nie będę ukrywać, że pełna widownia od stu przedstawień i w Gdańsku, i w Warszawie, jest dla nas ogromną radością. Rozpoznawalność nie ma nic wspólnego z sukcesem. Popularność jest niejako przy okazji. I krótko trwa. Wspomniała pani, że od ponad 30 lat jest z tym samym mężczyzną. Ale też często mówi pani, że pani związek jest oparty na samotności, tęsknocie i rozmowach telefonicznych. Czy nie płaci pani zbyt wysokiej ceny za wierność karierze aktorskiej? Nie przeprowadziła się pani do Kalisza, gdzie mąż jest dyrektorem teatru. – Bycie dyrektorową nie należy do zabawnych sytuacji. Pojechałabym tam przecież nie po to, żeby być przy mężu, tylko żeby grać. Takie położenie jest zawsze dwuznaczne i niekomfortowe nie tylko dla aktorki, lecz także dla dyrektora i dla całego zespołu. Czy to duża cena? Większą byłoby poczucie, że ja jestem tu i się realizuję, a mój mąż nie, gdyby nie podjął się takiego wyzwania. Myślę, że poczucie niespełnienia byłoby dla nas obojga o wiele gorsze niż rozłąka. W jednym z wywiadów użyła pani sformułowania, że pochodzi z aktorskiej mafii. Czy to daje siłę i poczucie bezpieczeństwa w branży, czy raczej w życie rodzinne wkrada się element rywalizacji? – Przez cały czas mój mąż mnie wspierał, przejmując obowiązki domowe. Bywało, że najbardziej na tym cierpiało dziecko, gdy oboje byliśmy zaangażowani w duże projekty. Kiedy córka wspomina dzieciństwo, przypomina, jak zawsze za mną biegała. Mówiłam: „Córeńko, 10 kroczków idziemy, 10 kroczków biegniemy”, bo zawsze gdzieś się spieszyłam. Rozmawiałyśmy o tym. Nie ma do mnie żalu. Życie za kulisami bywa interesujące, magiczne i uzależnia. No cóż. I dziecko zostało aktorką. W ubiegłym roku minęło 30 lat, od kiedy związała się pani z gdańskim teatrem. Która z ról była dla pani najtrudniejsza, a która najbardziej przełomowa? – Było ich na pewno kilka. Tak się składa, że przełomy owocowały nowymi propozycjami, coraz ciekawszymi. Na pewno pierwszą taką była rola Mai Ochołowskiej w „Opętanych” w reżyserii Tadeusza Minca. Przy tym spektaklu korzystałam z rad Joasi Bogackiej, która pomogła mi odnaleźć seksualność mojej postaci. To była pierwsza moja rola, kiedy musiałam to poczuć i wyartykułować. Miałam wtedy z tym kłopot. Na pewno matka w „Zwyczajnych szaleństwach”; to była postać złożona jakby z dwóch skrajności, dramatyczna i farsowa zarazem. Wreszcie „Matka”, ponieważ dotykała osobistych, bolesnych doświadczeń. No i teraz „Słodki ptak młodości”, w którym po raz drugi spotkałam się w tak istotny sposób z Grześkiem Wiśniewskim (on także reżyserował „Matkę”). Widząc pani łzy i emocje kreowanych bohaterek, zastanawiałam się, czy te role nie kosztują zbyt wiele? W jaki sposób chroni pani siebie przed trudnymi przeżyciami na scenie? – Każdy ma pewnie inny sposób odreagowania. Podobno ludzki mózg nie umie odróżnić emocji udawanej, czyli granej, od prawdziwej. Na tym polega problem, że my to gramy, ale nasze ciało i mózg tego nie rozpoznaje jako ekspresji „udanego udawania”. Grając trudne role, jesteśmy zmęczeni, tak jakbyśmy to wszystko przeżyli i fizycznie, i emocjonalnie. Jak się regenerujmy? Dzięki Bogu, istnieje coś takiego jak warsztat. Oczywiście daję z siebie maksymalną ilość emocji, ale cały czas jest to rzemiosło, wypracowane i przepróbowane. Myślę, że przed frustracjami i wariactwami chroni nas właśnie rzemiosło. Jedną z takich prawdziwych ról była kreacja matki w filmie „Jestem twój” w reżyserii Mariusza Grzegorzka. Czy trudno wchodziła pani w tę postać? – Nie pamiętam trudności, ale raczej rodzaj olśnienia graniczący z pewnością siebie: „Wiem, jak to zrobić”. Zagrałam to bardzo intuicyjnie. Inna sprawa, że to był film, więc emocji nie trzeba było grać 100 razy, jak w teatrze. Gra się kilka dubli i już, więc mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. No i reżyser – on ostatecznie dzieli ze mną odpowiedzialność za rolę, montując ją. Tu miała pani
Tagi:
Urszula Abucewicz









