Nie potrafią żyć bez ryzyka

Nie potrafią żyć bez ryzyka

Spadochroniarstwo, BASE jumping, wspinaczka, speleologia, freediving. Dlaczego szukamy niebezpieczeństw?

Słońce, palmy, błękitne baseny… Patrząc na foldery biur podróży, trudno rozpoznać, czy to Turcja, Egipt, a może Tunezja. Mało co już robi na nas wrażenie. Nic więc dziwnego, że niektórzy w ogóle nie biorą pod uwagę tego typu wakacji. I wybierają takie, podczas których w ich żyłach zamiast alkoholu z drinka z palemką popłynie adrenalina.

Dlaczego ryzykujemy? Ile głosów, tyle motywacji. Jak wyjaśnia Beata Mieńkowska, psycholog sportu i terapeutka, prof. Steven Reiss odkrył, że każdy dorosły człowiek ma 16 tzw. motywatorów, silnie związanych z emocjami. Należą do nich: władza, niezależność, ciekawość, uznanie, porządek, gromadzenie, honor, idealizm, kontakty społeczne, rodzina, status, rewanż, piękno, jedzenie, aktywność fizyczna i spokój. Okazuje się, że w zasadzie każdy z nich – mimo że są zupełnie różne – może stać za decyzją o uprawianiu ryzykownych aktywności.

Wysokie góry, czyli niezależność

– Od kilku lat chodzę po Tatrach Wysokich, wspinam się. Skoczyłam dwa razy z samolotu w tandemie – opowiada Agata Sikorska, mama trójki dzieci (18, 16 i 8 lat). – Chcę jeszcze polecieć szybowcem, balonem, paralotnią i zrobić wiele innych rzeczy, póki jestem sprawna i młoda. A robię to dlatego, że już się w życiu poświęciłam. Doszłam do wniosku, że nikt go za mnie nie przeżyje.

Agata chce spróbować jeszcze wielu aktywności. – Pierwsze dziecko urodziłam, mając 19 lat, później kolejną dwójkę. Skoncentrowałam się głównie na nich. Oczywiście zawsze chciałam mieć dzieci, a czas pieluch, zupek i ząbkowania był najlepszym w moim życiu, ale przez to niewiele widziałam, niczego nie przeżyłam. Poza tym od dzieciństwa ciężko pracowałam w sklepie rodziców, nie byłam nad morzem, w górach ani za granicą – wyznaje.

Przełomem był rozwód. – Rozwiodłam się i zaczęłam żyć. Zdobyłam już Rysy i całą Orlą Perć. Chcę wejść na Gerlach, Krywań i Łomnicę. Moim marzeniem jest Mnich – opowiada.

Agata od pięciu lat jest instruktorem fitnessu i trenerem personalnym, uprawia też taniec. Sport ma stałe miejsce w jej życiu, jest spełniona i szczęśliwa, od dawna zatem przygotowana do nowych wyzwań. Zdarzają się jednak osoby, które traktują ryzykowne sporty jako szybkie lekarstwo.

– W trudnych sytuacjach życiowych, kiedy sobie nie radzimy, wybór ekstremalnych aktywności jest jednym z gorszych – przestrzega Beata Mieńkowska. – Nie rozwiązujemy w ten sposób naszych problemów, tylko je zagłuszamy. Zdarza się, że chcemy sobie udowodnić, że jesteśmy silni fizycznie. Ale ten, kto zdobywa szczyty, ekstremalnie biega czy nurkuje, może jednocześnie bać się życia i ten lęk próbuje sobie skompensować. Nie chcę przez to powiedzieć, że wszyscy, którzy uprawiają sporty ekstremalne, boją się życia. Jeśli jednak nie próbuję przyjąć do wiadomości swoich problemów, zrozumieć ich i rozwiązać, lecz kompensuję je jakąś aktywnością, zwykle nie jest to optymalna droga.

Skydiving, czyli zwycięstwo

Agata opowiada o swoim pierwszym skoku: – Dostałam go rok temu na urodziny od znajomych. Pojechałam do Piotrkowa z mieszanymi uczuciami. Gdy poznałam swojego tandeminstruktora, stres opadł szybciej niż ja z 4,2 tys. m. Wszyscy skoczkowie byli bardzo pozytywnymi ludźmi, dawali poczucie bezpieczeństwa. Po szkoleniu podjechaliśmy do samolotu. Trochę byłam zdziwiona. Samolot – kupa żelastwa. Myślałam sobie: jak to się wzniesie w górę? Ale ci ludzie dookoła, uśmiechnięci i na luzie, wpakowali się do tego złomu. W górze huk. Później już nie było czasu na myślenie. Sprawdzenie uprzęży i skok. Było nas z 15 osób. Doszłam do krawędzi, zobaczyłam chmury, poczułam podmuch zimnego wiatru.

Tu odzywa się mój lęk wysokości i pytam Agatę, jakim cudem nie spanikowała. – Chciałam to zrobić. Śniło ci się kiedyś, że spadasz, i podskoczyłaś na łóżku? Takie uczucie strachu pojawiło się podczas wyskoku. A później było mi zimno, powietrze mnie zatykało, miałam trudności z oddychaniem. Leciałam głową w te domki i poletka. Czad! Nagle szarpnęło nas do góry i się zatrzymaliśmy – tak mi się wydawało. Oczywiście spadaliśmy dalej, tylko o wiele wolniej. Zrobiło się ciepło, mogłam oddychać, słyszałam za sobą głos instruktora. Pozwolił mi sterować i zapytał, czy chcę wlecieć w obłok. Wlatywałam więc w puszyste chmury jak w bajce o Muminkach! W końcu wylądowaliśmy na łące.

O wyjaśnienie tego, co się dzieje w naszej głowie w trakcie skoku, pytam psycholożkę. – Nasze ciało początkowo jest napięte – nie możemy przecież być rozluźnieni już w samolocie. Jednak gdy lądujemy lub już wtedy, gdy rozłoży się spadochron, automatycznie doznajemy tego rozluźnienia. I to właśnie sprawia nam przyjemność – tłumaczy Beata Mieńkowska. – Sam wyrzut adrenaliny oczywiście również jest przyjemny. To zwycięstwo. „Wygrałem, jestem dobry, potrafiłem to zrobić”.

Freediving, czyli kontrola nad własnym ciałem

Tomasz Smoleński nurkuje ze sprzętem od 16 lat, jest divemasterem PADI, czyli zawodowym instruktorem, i właśnie zaczyna przygodę z freedivingiem – nurkowaniem bez butli. – Odkąd pamiętam, lubię oglądać różne rzeczy pod wodą, fotografować je. Aby móc to robić dłużej, nurkuję od kilkunastu lat ze sprzętem, do głębokości 50 m – mówi.

Co go fascynuje w nurkowaniu na wstrzymanym oddechu? – Dużo w tym sporcie odkrywania własnego ja, medytowania, kontroli nad własnym ciałem – wyjaśnia. – Myślę, że może to być dobre zajęcie dla osób, które nie radzą sobie z emocjami. Tu będą musiały. Na tym polega ekstremalność tego sportu. Bo jednocześnie walczymy i jesteśmy spokojni. Organizm próbuje wziąć wdech mimo naszej woli. Mięśnie międzyżebrowe i przepona mimowolnie zaczynają się kurczyć, więc musimy temu przeciwdziałać, być rozluźnieni. Jeśli bowiem napinamy mięśnie, zużywamy zbyt dużo tlenu. Trzeba więc się dogadać z samym sobą, by mieć kontrolę nad własnym ciałem.

Tomek zapewnia, że freediving, wbrew powszechnemu przekonaniu, nie musi być niebezpieczny. A taką łatkę w pewnym sensie przykleił mu słynny film Luca Bessona „Wielki błękit” z 1988 r., którego dwaj główni bohaterowie nurkują bez butli bardzo głęboko, niemal na granicy życia i śmierci. – To sport ekstremalny, ale nie nazwałbym nurkowania na bezdechu przesadnie ryzykownym – zapewnia. – Na zawodach freedivingowych był do tej pory jeden zgon na 50 tys. startów. Pływanie w dal (czyli takie, gdzie pozostaje się pod wodą, ale nie nurkuje w głąb – przyp. red.) to w ogóle absolutnie bezpieczna konkurencja, bo jesteśmy ciągle blisko powierzchni. Nawet w razie utraty przytomności ktoś nas wyciągnie. Rekreacyjny freediving nad Morzem Śródziemnym, na rozsądną głębokość, z partnerem i asekuracją, na miarę naszych możliwości, też jest bezpieczny. Organizm ssaków potrafi uruchamiać różne mechanizmy obronne na wypadek ustania oddechu – to m.in. obkurczanie się śledziony i drobnych naczyń krwionośnych w kończynach, spadek tętna czy spowolnienie metabolizmu. Rekordziści świata są w stanie bezpiecznie wstrzymać oddech na ok. 12 minut – mężczyźni i 9 minut – kobiety.

BASE jumping, czyli więcej przyjemności

W dyscyplinie uprawianej przez Marka Skowrona jest trochę na odwrót, przynajmniej jeśli chodzi o jego własne motywacje. Od 10 lat jest instruktorem spadochroniarstwa, ale jego pasją stał się też BASE jumping, czyli skakanie ze stałych obiektów, takich jak klify, mosty czy wysokie budynki. – Ryzyko jest duże ze względu na niewielką wysokość – zwraca uwagę. – Z samolotu skaczemy aż z 4 tys. m. W BASE są to obiekty od 30 m wysokości. Do tego dochodzi bliskość skały czy budynku. Jeśli więc spadochron obróci się o 180 st. i po otwarciu lecimy w kierunku klifu, z którego skakaliśmy – bywa to bardzo niebezpiecznie.

Dlaczego ryzykuje w ten sposób? Marek stwierdza, że ryzyko nie jest powodem skakania, ale jednocześnie przyznaje, że strach czy stres sprawiają, że ten skok dostarcza dużo więcej przyjemności: – Im bardziej człowiek boi się przed skokiem, tym większa euforia po skoku. Samo wymyślenie tego, jak się dostać na jakiś budynek, daje ogromną satysfakcję. Nie chodzi mi o uciekanie przed policją, ale bardziej o samo wymyślenie tej drogi – czasem przez jakiś opuszczony szyb windy, kanał, czasem po drzewie czy przez jaskinię.

Marek Skowron zapewnia, że nie czuje się uzależniony od adrenaliny: – W zeszłym roku przez siedem miesięcy miałem problemy z kręgosłupem, nie skakałem. Ale nie lubię siedzieć na kanapie. Gdy mam kontuzję, czuję, że mnie nosi, jestem przygnębiony. Może w pewnym sensie uzależniające jest właśnie to, że chcemy się rozwijać? W tym sporcie mówi się, że człowiek się rozwija, jeśli wychodzi poza strefę komfortu. Ryzyko daje radość i satysfakcję, poczucie wyzwolenia.

Pytam Marka, dlaczego nie wystarczyły mu skoki z samolotu. – BASE daje dużą swobodę – wyjaśnia. – W zwykłych skokach dużo zależy od innych ludzi. Musi być samolot, pilot, inne osoby, by ten lot się udał, dostępne lotnisko. W BASE człowiek jest niezależny.

Zaznacza też, że są ludzie, którzy idą jeszcze dalej: – Tak, niektórzy tracą kontakt z rzeczywistością. Każdy ma jednak swoje podejście do życia, więc nie chcę ich oceniać. Ja lubię mieć dom, stałą pracę. Niektórzy zaś mieszkają w vanie – to ich dom.

Z czego wynika to, że niektórzy szukają spokoju i przeżyć estetycznych, a inni adrenaliny, od której szybko się uzależniają. Czy tacy się urodzili? Beata Mieńkowska: – Nie chciałabym mówić, że jest jakiś typ ludzi predysponowanych do uzależnienia. – Myślę, że każdy z nas może się uzależnić. Oczywiście mamy określony temperament, czyli taką część w nas, która jest w mniej więcej 50% uwarunkowana genetycznie. Jednak geny da się kompensować różnymi cechami osobowości, nad którymi zawsze możemy pracować.

Spadochroniarstwo, czyli ucieczka…

Szymon Krawczyk wykonał 126 skoków ze spadochronem, obecnie jest pilotem czterolinkowych latawców. Dlaczego skakał z samolotu? Wcale nie dla ryzyka! – Skok można podzielić na dwa etapy – tłumaczy. – Najpierw jest skupienie, bo musisz wykonać zadanie, którego każdy moment jest zaplanowany. W końcu
otwierają się drzwi i już nie masz wyjścia. A raczej masz jedno wyjście. Potem następuje skok – to przełamanie, mentalne i fizyczne. Na początku czujesz miękkość powietrza, a potem zaczynasz w nim dryfować, wykonując wcześniej zaplanowane czynności. Patrząc na wysokościomierz i widząc zaplanowaną wysokość otwarcia, znowu masz pełne skupienie. To kolejny etap – moment kulminacyjny, w którym okazuje się, czy spadochron zadziałał prawidłowo. Kiedy spadochron się otworzy, czujesz miękkość, następuje totalna cisza. I właśnie to jest dla mnie najlepsze! Po prostu cieszę się tym chwilowym uczuciem błogości w locie na czaszy. To wszystko pociąga mnie bardziej niż adrenalina.

Szymon przyznaje, że w skokach jest ona potrzebna, by się skoncentrować – i przetrwać. – Byłem raz w sytuacji, kiedy spadochron otworzył się nieprawidłowo i musiałem podjąć decyzję, czy na nim lądować, czy otworzyć awaryjny – opowiada. – Nie miałem pewności, czy wyląduję poprawnie. Przypomniała mi się wtedy sytuacja doświadczonego skoczka, który złamał kręgosłup, bo nie przystąpił do procedury awaryjnej. Uznałem, że nie będę ryzykował. Wszystko dobrze się skończyło i było to jedno z bardziej niesamowitych doświadczeń. Chodzi o to, by tę procedurę rozpocząć do pewnej wysokości, zwanej wysokością awaryjną. Problem w tym, że trzeba wtedy wypiąć spadochron główny. Ten system ratuje nam życie, gdy zadziałamy podręcznikowo, jednak ludzie giną przez to, że z różnych przyczyn zwlekają. Czasza spadochronu ma wartość materialną, więc jeśli się z niej wypinamy, bo np. źle się otworzyła, możemy ją zgubić. To głupie, ale niestety takie „ekonomiczne” myślenie również doprowadza do wypadków. Niektórzy też uzależniają się od skoków. Potem zaś duże ambicje stają się niewspółmierne do umiejętności. Adrenalina potrafi przesłonić właściwą percepcję.

Skoczek opowiada także, jak jego zdaniem zmienia się środowisko skaczących: – Nadeszła generacja ludzi, którzy uciekają od korporacji, sam jestem tego przykładem. Traktują ten sport jako odskocznię i przez to czasem odstępują od zasad. Coraz mniej osób podchodzi do sportu spadochronowego z należytym respektem, a coraz więcej traktuje go jako sposób wyżycia się. W korporacji funkcjonują w ciasnych ramach, a tu mają taką pseudowolność. Bo to nie jest wolność, w tym sporcie też musimy stosować się do reguł. Tak samo jest w BASE jumpingu. Nigdy go nie uprawiałem, ale obserwuję jego rozwój i widzę, że to wszystko zaczyna się komercjalizować – znane marki wykładają na to kasę. A jeśli w grę wchodzą pieniądze, czujesz się zobligowany, by skoczyć, nawet jeśli nie jest to w danej sytuacji zbyt bezpieczne. Ja byłem już zmęczony obecnością „gladiatorów”, mężczyzn, którzy stale chcą udowodnić, że są lepsi.

Beata Mieńkowska przyznaje, że coraz częściej spotyka w gabinecie ludzi w różnym wieku i różnej płci żyjących w ciągłym napięciu. – Wielu mówi: „Mam wrażenie, że całą dobę czuwam, jestem w trybie stand-by”. Najczęściej są to osoby, które przychodzą z różnymi dolegliwościami psychosomatycznymi, m.in. związanymi z tym, że funkcjonowały w nierównowadze psychofizycznej, czyli w ich życiu zdarzyło się coś niespodziewanego bądź coś takiego działo się przewlekle. I jeśli na to ciało nałożą ekstremalny wysiłek fizyczny, nie pomagają sobie – ostrzega terapeutka. – Mogą się pojawić różnego rodzaju dolegliwości, np. zmęczeniowe złamania kości, bóle, zaburzenia układu wydalniczego. To epidemia naszych czasów.

Psycholożka zaznacza jednak, że wręcz namawia ludzi do aktywności fizycznej, ale gdy przyjdzie właściwy czas, bo po traumatycznych zdarzeniach musi być również czas na żałobę. Nie radzi podejmować od razu wyzwań ekstremalnych. A jeżeli koniecznie muszą one takie być, ważna jest umiejętność kompensowania napięcia. – Ale jest tu jeszcze inna pułapka – dodaje Beata Mieńkowska. – Jeśli adrenalina jest wydzielana zbyt często, to automatycznie – bo o tym decyduje układ współczulny – blokujemy wydzielanie serotoniny. Jeśli podejmujemy taką aktywność kolejny raz i jeszcze kolejny, możemy przestać odczuwać radość z tego, co robimy. Albo ta radość będzie krótkotrwała.

Szymon Krawczyk: – Na jeden z campów przyjechało dwoje ludzi, którzy przyznali się, że zaczęli skakać, dlatego że wcześniej mieli myśli samobójcze. Nie radzili sobie z życiem. W skakaniu zobaczyli szansę, żeby coś zmienić poprzez wyjście ze strefy komfortu. Ale znałem też skoczka, który popełnił samobójstwo, mimo że wcześniej nie zdradzał żadnych objawów depresji. Niektórzy więc balansują na granicy.

…i porządkowanie życia

Grzegorz „Iwan” Kucharczyk, skoczek spadochronowy i instruktor z niemal 30-letnim stażem, szef Atmosfera Skydiving Club, od lat obserwuje skaczących z kolejnych roczników i długo może mówić o powodach stawania się „narwańcem”. – U mnie często skaczą ludzie w wieku 30-50 lat, którzy porządkują swoje życie, są po rozwodach lub w ich trakcie. Oczywiście skoki są niebezpieczne, ale to jest tylko płachtą na młode – i stare – byki. Gdy więc w życiu przychodzi okres porozrzucania misternie poukładanych bierek, taki byk myśli sobie, że może czas zrobić coś niezwykłego – wyjaśnia.

W przypadku Grzegorza praca nad sobą, zanim stał się rozważnym ojcem i mężem, i człowiekiem, który uczy młodych odpowiedzialności, była długa. – Miałem z 10 razy szytą głowę, odgryziony język, wbity w oczodół śrubokręt, kilka razy mało nie zszedłem z tego łez padołu – wylicza. – W podstawówce chodziłem po lodzie na stawie, ale tylko wtedy, gdy był cienki, gruby mnie nie interesował. Chodzenie po gzymsie też nie było normalnym zajęciem i cieszę się, że mój syn jest zupełnie inny.

Instruktor przyznaje jednak, że dużą rolę odgrywa tu nie tyle temperament, ile potrzeba silnych emocji. Którą według niego ma każdy – choć może ją realizować w różnych obszarach. – Ludzie często boją się czegoś, co w istocie nie stanowi zagrożenia, a przechodzą do porządku dziennego nad realnym ryzykiem – stwierdza. – To, jak wyobrażamy sobie daną aktywność, powoduje reakcje naszego organizmu. Nakręcamy się. Prawie każdy potrzebuje emocji. Ktoś zrobi sobie piekło w życiu prywatnym i też ma codziennie adrenalinę. A tu musi być tak, że jest adrenalina i wysiłek – a potem wypoczynek, endorfiny. Bez tego dopełnienia adrenalina spala człowieka, jest toksyczna. Tryb turbo nie może być włączony cały czas.

Beata Mieńkowska wyjaśnia, że ten szkodliwy mechanizm działa już na poziomie różnych procesów w naszym ciele: – Mamy bardzo silną grupę mięśni biodrowo-lędźwiowych, które mocno reagują na różne przeciążenia psychofizyczne. Ta grupa mięśni otacza największą wiązkę nerwów układu współczulnego, znajdującą się mniej więcej na wysokości trzeciego kręgu krzyżowego, czyli w dole brzucha. Nasz układ współczulny nie potrzebuje jednak stale wielkiego napięcia, by dobrze funkcjonować. Potrzebujemy napięcia i rozluźnienia. By zachować równowagę, muszę robić i jedno, i drugie. Dlatego ważne, by to napięcie kompensować poprzez relaksację, regenerację i odpowiednie oddychanie.

Ekspertka radzi więc, by uprawiając sporty wysokiego ryzyka – czy nawet te mniej ryzykowne, ale związane z dużym wysiłkiem – poszukać dobrego fizjoterapeuty lub psychoterapeuty pracującego z ciałem, który „pomoże nam się rozciągać czy prawidłowo oddychać, zadbać o to, by nie zagłuszyć swojego stresu czy traumy, nie przyćmić napięcia”.

Podkreśla, że ważne jest zadanie sobie pytania, co się z nami dzieje, gdy nie możemy w danym momencie oddać się aktywności: – Jeżeli np. dziś nie mogę skoczyć, bo muszę się opiekować chorą mamą, i z tego powodu jestem zdenerwowana, to warto się zastanowić, dlaczego tak się czuję. To oczywiście indywidualna sprawa, ilu takich skoków potrzeba, by się uzależnić. Nie twierdzę, że wszystkie osoby, które to robią, są uzależnione. Ale jeśli ta adrenalina wydziela się zbyt często, może to prowadzić nawet do agresji.

Zdaniem Grzegorza „Iwana” Kucharczyka to nie tylko kwestia adrenaliny. Sam jest przykładem, że jeśli przetrwa się narwaną młodość (Grzegorz przyznaje, że kilka razy był blisko granicy), można znaleźć złoty środek. – W tym wszystkim chodzi nie tylko o uzależnienie od adrenaliny, ale również o sztukę przygotowywania się do danej aktywności, która zaczyna pożerać normalne życie. Popatrzmy na himalaistów. Ich hobby przekształca się często w toksyczną pasję. Niszczą wszystko, zanurzeni w świecie przygotowań. A mnie bardzo się podoba moje życie, bycie mężem i ojcem, gotowanie, prace w ogrodzie, naprawianie wszystkiego w domu. Odkąd z Ulą (żona Grzegorza, prowadzi z nim Atmosfera Skydiving Club) mamy Grzesia, inaczej podchodzę do eksperymentów. Inne rzeczy mnie teraz kręcą – praca z ludźmi, tłumaczenie im pewnych pułapek, które sami na siebie zastawiają. Uczę ich, jak wyrabiać w sobie nawyki bezpieczeństwa. Cóż, młody narwaniec powiedziałby, że skapcaniałem – stwierdza.

Speleologia, czyli forma medytacji

Edyta Żyła rekreacyjnie zajmowała się speleologią (alpinizm jaskiniowy) i wspinaczką skałkową. Teraz jest mamą dwulatki, więc poprzestaje na kolarstwie górskim. – Wspinałam się do siódmego miesiąca ciąży. Potem partner umierał ze zmartwienia, więc odpuściłam, ale na rowerze jeździłam do końca – opowiada. – Uprawiam te sporty, bo przyszły mi z wielką łatwością. Coraz wyższe skały, głębsze i trudniejsze jaskinie, większe dystanse i przewyższenia. Kiedyś tego nie zauważałam, ale dziś wiem, że te aktywności są moją formą medytacji. Dawniej liczyło się dla mnie raczej pełne adrenaliny skupienie, bo speleologia i wspinaczka wymagają koncentracji totalnej. Lubię być sam na sam z liną, z jaskinią.

W jaskiniach Edyta znajduje spokój i ciszę. – Spróbuj wyłączyć czołówkę, a mózg spłata ci figla i będziesz widziała i słyszała nieistniejące rzeczy – zachęca. – Gdy jesteś sama w jaskini, poczucie czasu staje się fikcją. To cisza absolutna, taka, która wręcz przeszkadza.

Przyznaje jednak, że wiele może się zdarzyć. – I wiele się działo. Raz byliśmy pierwszym w sezonie zespołem w rumuńskich jaskiniach w okręgu Bihor – opowiada. – Przecieraliśmy szlaki, nikt nie wiedział, w jakim stanie aktualnie jest jaskinia. Jedna z towarzyszek w poszukiwaniu przejścia spadła plecami na kamienie z wysokości prawie 3 m. Skręciła kręgosłup. Nie było szans na wezwanie pomocy, a do tego szła burza, grożąca zalaniem jaskini i ściąganiem piorunów na ścianę jej komina. Mieliśmy do pokonania 100 m w pionie. Dziewczyna ze skręconym kręgosłupem sama wyszła, krzycząc z bólu, a pozostała dwójka asekurowała jej dojście i targała sprzęt. To była jej decyzja. Wiele ją to kosztowało, ale dała radę. Zaprzyjaźniliśmy się potem z ratownikami i pod koniec wyjazdu poszliśmy razem do jeszcze jednej, prostej jaskini. Zależało nam na tym, żeby nasza koleżanka miała od razu kontakt z jaskinią, żeby mogła przełamać traumę. Ratownik, z którym się zaprzyjaźniliśmy, zabrał swoją dziewczynę. I w pewnym momencie jej kolano wygięło się w drugą stronę. On stracił głowę, a my wyciągaliśmy dziewczynę z jaskini i transportowaliśmy do szpitala oddalonego o prawie 100 km.

Dlaczego Edyta robi to wszystko mimo ryzyka? Odpowiada pytaniem na pytanie, czy znam tę reklamę, gdzie „laski piszczą na widok szafy pełnej butów, a faceci za ścianą wrzeszczą na widok lodówki pełnej piwa”. – Ja tak mam na widok pięknej góry, ściany czy kanionu. Bez tych wyjazdów tygodnie zamieniają się w jeden ciąg, a weekendy nie mają znaczenia, przelatują przez palce. Nosi mnie jak alkoholika, brakuje mi czegoś, jestem poirytowana. Wystarczająco dużo czasu siedzimy w miastach, w biurach, żeby tracić czas na kiszenie się w domu. Muszę mieć coś, co sprawia, że jak siadam na tyłku, myślę: „O, jak fajnie usiąść, ale było mega!”. Jeśli siedzisz pół dnia, posadzenie tyłka na innej sofie nie da ci takiego uczucia.

Ponieważ mam lęk wysokości, skakać nie zamierzam. Sprawdzam więc ze stoperem, na ile czasu mogę wstrzymać oddech. Za pierwszym razem tylko 50 sekund. Ale wystarczy zadanie jednego pytania Tomkowi Smoleńskiemu i już mam wynik 75 sekund. Zanim jednak zapiszę się na kurs freedivingu, posłucham rad Beaty Mieńkowskiej i zrobię badania lekarskie.

Fot. Fotolia

Wydanie: 2019, 29/2019

Kategorie: Obserwacje

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy