Przetykanie zlewu
Nie będę udawał, że jestem znawcą Węgier. W dodatku, niestety, nasze doniesienia gazetowe, jakie poczęły się ukazywać po wybuchu budapeszteńskich zamieszek ulicznych, nie pozwoliły mi uzupełnić wiedzy o tym kraju. Najpierw więc czytałem, że premier Węgier, Ferenc Gyurcsany – Bóg jeden wie, jak się wymawia to nazwisko – oszukał wyborców, obraził naród węgierski, a więc natychmiast musi odejść. Wydawało mi się to dosyć dziwne, ponieważ wówczas – a było to jeszcze przed wielkim skandalem z PiS i posłanką Beger – wszyscy w Polsce zdawali sobie sprawę, że premier Jarosław Kaczyński też oszukał wyborców, obiecując 3 mln mieszkań, błyskawiczną budowę autostrad i konsekwentną politykę prospołeczną, następnie zaś powołał do rządu prof. Gilowską, aby wycofała się rakiem z tych obietnic. A przecież nasz premier nie zbierał się wcale do odejścia. Później okazało się, że zamieszkami przed węgierskim parlamentem dyryguje skrajna prawica, coś w rodzaju LPR, a demonstrantom chodzi o obalenie rządów partii socjalistycznej, jedynej, która w krajach postkomunistycznych dwukrotnie zdobyła większość wyborczą. Sprawa więc okazała się nieco jaśniejsza. Na koniec wreszcie temat Węgier zaczął nieco przygasać i do prasy przedostała się tylko wiadomość, że mimo tego wszystkiego w nadchodzących wyborach samorządowych na Węgrzech połowa wyborców znów zamierza głosować na socjalistów. A więc wygląda na to, że nie dowiedzieliśmy się jednak czegoś ważnego, o czym powinniśmy wiedzieć. Nie znam się więc na Węgrzech, nie interesowałem się też premierem Gyurcsanym, ale przeczytałem w „Gazecie” bardzo dokładnie jego przemówienie, które stało się powodem tej całej awantury. I przyznam się, że człowiek ten mi zaimponował. Nie widziałem nigdy premiera, który by z taką pasją i taką determinacją mówił, że kłamał nie tylko on, lecz i jego partia i że ma już tego dosyć. Kłamanie w kampaniach wyborczych jest praktyką powszechną. Piotr Gadzinowski zauważył kiedyś słusznie, że zdziwienie, jakie w polityce europejskiej budzi hiszpański premier Zapatero, też socjalista, bierze się stąd, że wykonuje on dokładnie to, co obiecywał wyborcom, a więc wyłamuje się z ogólnie przyjętych zwyczajów. Ale przyznanie się do kłamstwa wyborczego jest rewelacją, wprowadzającą do sfery polityki element moralności, dotychczas tak odległy od polityki jak u nas odległy jest PiS-owski slogan o „rewolucji moralnej” od praktyki i mentalności bliźniaków. W czym kłamał rząd węgierski? Czytając przemówienie Gyurcsanyego, można się domyślać, że obiecał więcej, niż było na to stać Węgry, i to obiecał wszystkim klasom społecznym naraz. Bogatym obiecał obniżenie podatków, biednym politykę opiekuńczą, a te dwie sprawy nie dają się pogodzić. Polityka podatkowa jest sposobem wyrównywania dysproporcji społecznych, nie można pomóc uboższym, nie ujmując nieco zamożnym. Dotychczas wszystkie postkomunistyczne rządy w naszym regionie, także socjaldemokratyczne, stosowały jednak politykę wręcz odwrotną, a więc zabierały biednym, dofinansowując bogatych, i cały nasz proces transformacji ustrojowej i „westernizacji” sfinansowany został w gruncie rzeczy przez najuboższych, którzy dziś nie mają co włożyć do garnka. Nie wiem, w którą stronę chce teraz pójść Gyurcsany i jego partia, coś wzmiankuje on o konieczności „zaciśnięcia pasa”, ubolewa, że będzie pewnie musiał wprowadzić płatne wyższe uczelnie i płatną służbę zdrowia. A więc być może mówiąc o „reformach”, które koniecznie musi wprowadzić, ma na myśli to samo, co wszyscy używający tego terminu – przyciśnięcie niezamożnych, poluzowanie wolnemu rynkowi i jego niewidzialnej ręce, słowem powrót do szeregu innych reformatorów w Europie Wschodniej. Ale jednak coś go gnębi i poczytuję mu to za zasługę. Mówi, że obecny system oświaty na Węgrzech pomaga tym, którzy pochodzą z zamożnych rodzin, i „klasa uprzywilejowana powstaje ponownie za publiczne pieniądze”. Mówi, że „Cyganie mają dziesięć razy gorszą opiekę zdrowotną niż ja” i że jego matkę w przychodniach „też traktują lepiej, kurwa mać!”. Mówi, że ewentualna kompromitacja rządu „to jest problem kilkuset osób, ich rodzin i znajomych, to jest nasz problem”, który nie jest najważniejszy. Coś się więc w nim gotuje, co nie często ogląda się w premierach. „Interesuje mnie, czy robimy coś wielkiego – mówi. – Czy powiemy: cholera jasna, przyszło kilku takich, którzy mieli odwagę coś zrobić i nie pieprzyli się, jak rozliczą koszty podróży. Nie zastanawiali się, czy zdobędą miejsce w samorządzie lokalnym, czy nie, tylko zrozumieli, że w tym pieprzonym kraju









