Pyskówki pod krzyżem

Pyskówki pod krzyżem

Ryszard Marek Groński Przy wszystkich nieprawościach władzy nigdy nie doszło do tego, że profesorowie myli szklanki, a znane piosenkarki pracowały jako szatniarki. Tak było w Czechosłowacji, ale nie w Polsce – Prof. Aleksander Wolszczan, nasz wybitny uczony, pod wpływem presji zrezygnował z pracy na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika po ujawnieniu przez Instytut Pamięci Narodowej, że był współpracownikiem SB. On sam stwierdził, że nie wstydzi się tego, co zrobił, gdyż został uwikłany w sytuację, z którą postanowił sobie tak, a nie inaczej radzić, a poza tym nikogo nie skrzywdził. Jak współczesność powinna sobie radzić z duchami przeszłości? – Przede wszystkim trzeba wiedzieć, jaka to była przeszłość. Znajomość jej realiów upoważnia do stwierdzenia, że tacy ludzie jak Wolszczan musieli wyjeżdżać, ponieważ on tu miał sprzęt z czasów Kopernika. A zatem jeśli chciał coś zrobić, to musiał pojechać do instytutu Plancka, a potem do Ameryki. Człowiek, który wykrył jakieś gwiazdy, dziś stał się gwiazdą IPN, oskarżaną o różne rzeczy przez ludzi, którzy nie mają pojęcia o tamtych czasach. Nie wiedzą, że aby naukowiec mógł wyjechać na roczne stypendium, musiał odbyć rozmowę, i to nie z rektorem, ale właśnie z pracownikiem służb. Poza tym u nas zapomina się o jeszcze jednej rzeczy. Ci, którzy zajmują się przeszłością, nie czytają powieści kryminalnych z wyższej półki i nie wiedzą, że tego typu system jest wszędzie na świecie. Jeśli młody naukowiec z Ameryki czy Niemiec przyjeżdżał na roczny pobyt do Polski, to także odbywał rozmowy z pracownikami służb. To jest rutynowe. Najlepszym przykładem jest kandydatka na premier Izraela, pani Tzipi Livni, która oficjalnie przyznaje, że współpracowała z Mosadem, udając studentkę. Domki dla duchów – No tak, tylko że u nas współpracę z PRL traktuje się jak zbrodnię, bo we współczesnej optyce to nie była Polska. – Ale u nas też wielu tych wybitnych agentów nie mogłoby udawać studentów, ponieważ patrząc na nich i ich osiągnięcia, nikt by w to nie uwierzył… To jest wszystko paranoja, głupota. W Tajlandii jest taki zwyczaj, że obok domów buduje się domki dla duchów. U nas zaczyna być podobnie, a niektóre instytucje wybudowały wręcz ogromne pałace dla tych duchów, które grasują, straszą, nie wiadomo kogo dopadną. Nikt niczego nie może być pewny. – A pan nie czuje w sobie tego nerwu potępieńczego, jaki towarzyszy mediom, historykom czy politykom? – Nie ma we mnie tego straszliwego oburzenia, ponieważ dopuszczam taką bezbożną świadomość, że dla wielu ludzi, którzy zgodzili się kiedyś na współpracę, to było przedłużenie awansu społecznego. Jeśli to byli chłopcy z bardzo biednych rodzin wiejskich, którym umożliwiono przyjazd do dużego miasta, studia, mieszkanie w akademiku; jeśli ta władza, którą oni – słusznie czy niesłusznie – uważali za swoją, bo żadnej innej sobie nie wyobrażali, gdyż nie byli w Europie czy na świecie; i jeśli ta władza zwracała się o pomoc – to oni pomagali. Z tym, że jeśli ktoś był rozumny, to wiedział, że nie należy obciążać kolegów, że należy się zachować przyzwoicie. A jeśli ktoś był taki ochotnik, Pawlik Morozow, to pewnie kapował różnych, ale były to na ogół donosy na bardzo złym poziomie. Zresztą ja uważam, że ci ochotnicy to byli w gruncie rzeczy półidioci. – Problem polega na tym, że półidiota wymyka się kryteriom moralnym, a to właśnie te kryteria przywołuje się dziś jako najważniejsze w ocenie przeszłości. – Niedawno przeczytałem dodatek do „Rzeczpospolitej”, gdzie opublikowano szereg donosów. Jeśli donosiciel pisał, że w jakiejś sprawie interweniował sekretarz KC, Jerzy Łukasiewicz, to znaczy, że on nawet nie wiedział, że on się nazywał Jerzy Łukaszewicz. Jaka jest wartość donosiciela, który nie znał nazwisk swoich protektorów? To świadczy o tym, że był to stek bałaganu i bzdur. Dlatego nie wierzę, że to było profesjonalne. Wildstein tropiciel – Wildsteina, obecnie gwiazdę TVP, która zajmuje się przeszłością, by pan nie przekonał. – Ale Wildstein ma tę dobrą sytuację, że w stanie wojennym długo go nie było. Wygodniej było obserwować nieprawości i łamanie charakterów, siedząc w Paryżu, który podobno jest bardzo miłym miastem. Wówczas była moda na Polskę i zdaje się, że dysydentom nie działo się tam źle, bo przecież nie stawali oni codziennie przed dramatycznymi wyborami. Jeśli chodzi o Wildsteina, to nie bardzo wierzę w kompetencje człowieka, który nie wiedział, że najbliższy jego kolega czy przyjaciel donosił. Oznacza to, że ma mały talent obserwacyjny. Jak ja mam

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2008, 43/2008

Kategorie: Kultura