Razem

Pan prezydent wyraził opinię, że w nadchodzących wyborach – które nie wiadomo, kiedy się odbędą, najprawdopodobniej za rok dopiero – lewica powinna wystąpić razem, na jednej liście wyborczej. Ta rozsądna sugestia nie spotkała się jednak z entuzjazmem trzech parlamentarnych partii lewicowych, SLD, UP i Socjaldemokracji, czemu nie można się dziwić, ponieważ jak do tej pory uwagę tych partii pochłania bardziej pytanie, czym się mają od siebie różnić, niż co je łączy. Każda z nich chciałaby mieć osobny, wyrazisty portret i nie mają ochoty na wspólną rodzinną fotografię.
Co gorsza prominentni politycy lewicy, niezależnie od legitymacji partyjnych, zdają się znajdować przyjemność we wzajemnym podstawianiu sobie nogi, czego widownią staje się właśnie sejmowa Komisja Śledcza do sprawy Orlenu. Tej niemrawej dotąd komisji wigoru dodały zeznania Wiesława Kaczmarka, byłego ministra skarbu, który pokazał palcem zarówno na byłego premiera, jak i na byłego szefa UOP, wreszcie na byłą minister sprawiedliwości. Poza podejrzeniem nie pozostał także Pałac Prezydencki i w istocie trudno się zorientować, co jest grane. To prawica przecież miała przy użyciu tej komisji niszczyć lewą stronę, tymczasem niszczy się ona sama, bez niczyjej pomocy.
Stanowi to wyraźny kontrast z Komisją Śledczą w sprawie Rywina. Tam nie tylko dramaturgia była żwawsza, lecz również cel bardziej oczywisty. Chodziło więc nie tylko o wykopanie premiera, ale także o zatrzymanie ustawy medialnej, dającej preferencję telewizji publicznej. Oba te cele zostały przez komisję Nałęcza osiągnięte, a zgiełk wzniecony przez nią pozwolił na aksamitne przejęcie TVP przez prawicę, która postępuje tam teraz znacznie mniej aksamitnie.
Pokłócenie się polityków lewicy wokół sprawy Orlenu nie jest jednak rzeczą główną. Odpowiedzią na prezydencką sugestię, aby lewica wystąpiła razem, było ze strony Krzysztofa Janika (SLD) dość niejasne równanie, że 3 razy 7 nie musi dawać 21, ze strony Marka Borowskiego zawiła formuła unikowa, ze strony pani Jarugi-Nowackiej (UP) zaś słuszne skądinąd zdanie, że najpierw trzeba by porozmawiać o wspólnych celach, a potem dopiero o wspólnym działaniu.
Ale z tym właśnie jest kłopot. Mówiąc bowiem o lewicy na polskiej scenie politycznej, mówimy ciągle o czymś bardzo niejasnym i niezdefiniowanym. Wyraził to dość okrutnie, ale dobitnie w „Gazecie Wyborczej” Andrzej Brzeziecki, autor z kręgu „Krytyki politycznej”, twierdząc, że obecne trzy partie lewicowe to „trzy lewe ręce”, zdolne jedynie do tego, aby chwytać to, co spada z prawicowego stołu. W ekonomii i polityce społecznej – neoliberalizm, w polityce zagranicznej – amerykanizm, w postawach obyczajowych – pokorną nabożność owieczek.
Jest to cenzurka okrutna. Nie uwzględnia ona z pewnością postaw lewicowych, które zaznaczają się w formacjach pozaparlamentarnych, wśród alterglobalistów, anarchistów czy „nowej lewicy”, o czym przekonywająco pisze ostatnio Przemysław Wielgosz w swojej książce „Opium globalizacji”. Nie bierze także pod uwagę faktu, że ludzi uważających się za lewicowych jest w Polsce z pewnością więcej niż owe 21% elektoratu, o których mówi Janik. Ale ludzie ci, postawieni wobec wyboru pomiędzy Janikiem, Borowskim i Jarugą-Nowacką, nie mogąc się zdecydować, pójdą raczej na ryby niż do urn wyborczych. I to właśnie uzasadnia prezydencką sugestię, aby lewica parlamentarna ruszyła do wyborów razem. We wspólnym kotle zatracą się wprawdzie spiżowe profile przywódców, ale łatwiej będzie lokować w nim niejasne nadzieje, że coś jednak może się zmienić na lepsze.
Prawdziwy bowiem obraz polskiej lewicy wygląda inaczej, niż sugeruje to fakt istnienia trzech lewicowych partii parlamentarnych, z których wszystkie w dodatku powołują się na te same „wartości socjaldemokratyczne”. W ramach tych ogólnikowych „wartości socjaldemokratycznych” mieszczą się naprawdę trzy różne postawy, dosyć do siebie niepodobne. Wszystkie one u swoich podstaw mają po prostu różny stosunek do kapitalizmu, co zawsze było głównym kryterium każdej lewicy.
Pierwszą z nich jest postawa socjalistyczna. Jej fundamentem jest założenie, że kapitalizm jest ustrojem niereformowalnym, który nie jest w stanie rozwiązać sprzeczności pomiędzy pracą a kapitałem, a w swoim globalistycznym stadium prowadzi do rozdarcia pomiędzy światem nędzy a światem dobrobytu, produkując w dodatku w przyspieszonym tempie miliony „ludzi na przemiał”, podobnych do tych w Sudanie na przykład, jak określił to w swojej książce „Życie na przemiał” prof. Zygmunt Bauman. Socjaliści twierdzą, że rozwiązanie tych konfliktów, prowadzących do globalnej katastrofy, jest niemożliwe w ramach paradygmatu kapitalistycznego, co nie znaczy, że rozwiązaniem tym był socjalizm radziecki. Trzeba po prostu wymyślić nową receptę na świat, który globalny kapitalizm może tylko dalej niszczyć.
Drugą grupą są socjaldemokraci, którzy uważają, że kapitalizm mimo wszystko jest reformowalny, a jego mechanizmy odpowiednio kontrolowane mogą łagodzić przyrodzone cechy tego systemu, skłonność do akumulacji zysków mniejszości kosztem wyzysku większości, tworzenie drastycznych nierówności społecznych, mnożenie bezrobocia, produkowanie ludzi-odpadów, wreszcie uruchamianie przemocy militarnej w imię interesów ponadnarodowych korporacji. Wspólnym mianownikiem socjaldemokracji jest rynkowe państwo opiekuńcze, głęboko ingerujące w gospodarkę, nie zaś ograniczające się jedynie do funkcji porządkowych i policyjnych.
Trzecią wreszcie formacją są socjalliberałowie, których na tej pozycji ustawiły – nie tylko zresztą w Polsce – po prostu ich życiorysy. U nas są to ludzie wyrośli z „postkomuny”, którzy gotowi są jednak zaakceptować obecną formę liberalnego kapitalizmu, widząc w nim swój interes. Od liberalnej prawicy różnią ich głównie inne powiązania personalne, a niekiedy także tak zwana wrażliwość społeczna, która może przecież przytrafić się każdemu.
Ludzie tych trzech orientacji mieszczą się w szeregach wszystkich trzech partii parlamentarnej lewicy. Są oni w SLD, w Unii Pracy, w Socjaldemokracji, w nieco tylko różnym stosunku ilościowym. Ale żadna z tych trzech partii nie identyfikuje się z żadną z wyszczególnionych tu postaw, lecz dryfuje pomiędzy nimi, z tendencją prawoskrętną. Dlatego też istniejące dziś formalne podziały są sztuczne. Przyszłość lewicy zależy od tego, jak dalece różnice, których probierzem jest stosunek do obecnej formy globalnego kapitalizmu, staną się świadome i wyraźne. Wymaga to czasu i namysłu, na co jednak nikt nie ma dziś głowy.
Dlatego właśnie rozsądniej byłoby ruszyć do wyborów razem, aby potem naprawdę się podzielić.

Wydanie: 2004, 36/2004

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy