Rusofobia to (wielki) biznes robiony na Polakach

Rusofobia to (wielki) biznes robiony na Polakach

Nikt przy zdrowych zmysłach nie rozumie, dlaczego istotna część naszej klasy politycznej oraz mediów z uporem godnym lepszej sprawy głosi polski obowiązek nienawiści do Rosji i wszystkiego, co rosyjskie. Stanowi to unikatowy przypadek nie tylko we współczesnym świecie, lecz również w naszej, polskiej przeszłości. To prawda, że u zarania II RP, gdy wychodziliśmy z dziedzictwa zaborów, istniał silny nurt publicystyki politycznej posługujący się podobną narracją, ale, po pierwsze, istniał również konsekwentny nurt antyniemiecki, uzasadniający niechęć m.in. doświadczeniami grabieży okupacyjnej lat 1915-1918, mimo kolaboracji z okupantem (tzw. aktywiści) wielu „niepodległościowych” polityków. Po drugie, w latach 1919-1921 byliśmy w stanie wojny z państwem bolszewickim, walczącym również z Rosją, a niektórzy – także wtedy – wrzucali bolszewizm i Rosję do jednego worka. Do tej ostatniej grupy należeli zwłaszcza kolaborujący z niemiecko-austriackim okupantem, m.in. były groteskowy „premier” w równie groteskowym „rządzie” powołanym przez Radę Regencyjną, będący autorem wyjątkowo bałamutnej nawet jak na nasze realia książki „Od białego caratu do czerwonego”, która do dziś jest biblią współczesnych rusofobów. Wtedy prowadziliśmy beznadziejny i ostatecznie przegrany spór o ziemie położone między etniczną Polską a historyczną Rosją, czyli, jak kto woli, o „Kresy Wschodnie” albo o Białoruś, Ukrainę i Litwę, co mogło uzasadniać wzajemne niechęci lub wrogość. Dziś ten problem jest zamkniętą raz na zawsze przeszłością, obie strony tego sporu przegrały go na rzecz nowych państw, które z istoty są zarówno antypolskie, jak i antyrosyjskie, ale jednocześnie są zaspokojone w swoich ambicjach terytorialnych. Co je łączy? Tylko jedno: obawa przed rewizjonizmem politycznym, a nawet terytorialnym dwóch sąsiadów, ze wschodu i zachodu, czyli również naszym, o czym nie chcemy mówić. Po co więc zużywamy się w bezsensownej narracji antyrosyjskiej i pilnujemy, aby nikt nie skorzystał z prawa do zdania odrębnego? Odpowiedź jest jedna: komuś to potrzebne i ma ogromny wpływ na naszą oficjalną ideologię oraz jej przekaz. Aby go zidentyfikować, należy zrozumieć polski interes geostrategiczny ostatnich 200 lat. Faktyczną niepodległość uzyskuje się wtedy, gdy jest się państwem bogatym, silnym ekonomicznie i niezależnym gospodarczo. Raz w historii udało się nam wejść na wyżyny światowego rozwoju – były to czasy ostatniego 50-lecia Kongresówki (lata 1865-1914), gdy rozwijał się na nieznaną ówcześnie (i później) skalę prywatny przemysł, a rosyjski rynek zbytu uczynił nas jednym z najbogatszych regionów świata. To wtedy wybudowano na tzw. surowym korzeniu wielkie miasta, setki tysięcy nowych budynków, w tym wiele bogatych kamienic i tysiące fabryk, tworząc istniejącą do dziś tkankę miejską centralnej Polski – tylko Warszawa zmieniła później oblicze, ale było to wynikiem katastrofy, którą sprowadziliśmy na siebie w 1944 r. Rozwój przemysłu, bezprecedensowy wzrost bogactwa i urbanizacja szły w parze z eksplozją demograficzną, co wzbudziło strach polityków berlińskich. Byli przerażeni wizją polonizacji nie tylko miast pruskich, ale i Brandenburgii. Zgodnie z prognozami z początku XX w. Berlin w 1930 r. miał być zaludniony w większości przez Polaków. Ktoś zatem postanowił zniszczyć Rosję, a przede wszystkim przemysł Kongresówki, co zrealizowano właśnie w latach pierwszej okupacji niemieckiej. W ciągu ostatnich 30 lat mógłby się powtórzyć fenomen rozwoju polskiego przemysłu, bo nie ma już Związku Radzieckiego, rynek rosyjski jest chłonny, a polski przemysł mógłby powtórzyć sukces sprzed ponad 100 lat mimo zniszczeń wprowadzonych przez tzw. reformy Balcerowicza. Bogactwo daje siłę i niezależność. Byłoby to jednak sprzeczne z wizją naszego miejsca w Mitteleuropie jako nieważnego zaplecza podporządkowanego interesom gospodarki niemieckiej. Trzeba więc psuć relacje polityczne między Polską a Rosją, odstraszać polskich eksporterów od tego rynku, bo stanowi on dużo korzystniejszą alternatywę w stosunku do roli podwykonawcy dla niemieckich zleceń. Stąd brednie o „rosyjskiej agresji”, stanie „wojny hybrydowej”, w którym (jakoby) jesteśmy z Rosją. Biznes nie lubi kłótni politycznych. Na czyjeś (czyje?) życzenie wyeliminowano nas z tego rynku (nawet owoców), pozostajemy jednocześnie odbiorcą rosyjskich surowców (ropy naftowej, gazu ziemnego, a ostatnio również węgla). Ktoś dużo zainwestował w naszą rusofobię – to zapewne bardzo opłacalna inwestycja. Pytanie, na które nie znam odpowiedzi, brzmi: kto tu odgrywa rolę pożytecznego idioty, a kto jest świadomym wykonawcą tego zadania? Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego,

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 12/2020, 2020

Kategorie: Opinie