Rzeczpospolita kombatancka

Rzeczpospolita kombatancka

„Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”, pisał w XVI w. Andrzej Frycz Modrzewski. Oj, takie będą. Polityka historyczna i historia polityczna cofnęła nas przed czasy krakowskiej szkoły historycznej. Zamiast krytycznej zadumy nad dziejami, bez której nie jest możliwe eliminowanie starych błędów, mamy bezkrytyczne idealizowanie i mitologizowanie swej przeszłości. Pisałem kiedyś, że przy takim podejściu historia nie ma szans stać się nauczycielką życia, a staje się niańką przedłużającego się niemowlęctwa. Pomyliłem się. Niemowlęctwo można przedłużać, ale przecież nie w nieskończoność. Mimo zabiegów niańki z niemowlaka kiedyś wyrośnie dziecko, z dziecka dorosły, może infantylny, ale dorosły. Tak, to porównanie z niańką nie było dobre. Trafniejsze byłoby chyba z pielęgniarką z zakładu dla upośledzonych umysłowo. Zafałszowana, zmitologizowana historia jest – jak słusznie zauważył Józef Szujski – mistrzynią fałszywej polityki. Chyba nikt na świecie nie jest tak rozkochany we własnej martyrologii jak my. Nikt z takim pietyzmem nie obchodzi rocznic własnych klęsk, przy równoczesnej obojętności na martyrologię innych. W krakowskim Muzeum Narodowym prezentowane są grafiki Goi z cyklu „Okropności wojny”. Rysunki są wstrząsające: egzekucje, mordy, gwałty, wisielcy, okaleczone ciała… Z tej samej wojny mamy w oczach jedynie obrazy Michałowskiego lub Kossaka. Obrazy zwycięskiej szarży pod Samosierrą to przecież obrazy z tej samej wojny. Może by je tak na jednej wystawie przemieszać z grafikami Goi? A może jeszcze puścić dyskretną muzykę, najlepiej melodię piosenki „Jak to na wojence ładnie”? Może ten kontrast zmusiłby do myślenia, że wojny napoleońskie to nie tylko „amaranty zapięte pod szyją”, ale także to, co uwiecznił Goya? W grudniu, gdy zbliża się kolejna rocznica wprowadzenia stanu wojennego, dla gazet, a zwłaszcza dla telewizji to temat niemal wiodący. W tym roku z krótką przerwą, kiedy tematem numer jeden stał się na dwa dni pewien senator sfotografowany w damskim odzieniu, zażywający przez nos… lekarstwo, jak twierdził. Mogłoby się wydawać, że upływający czas będzie sprzyjał coraz poważniejszej refleksji nad tym niewątpliwie dramatycznym wydarzeniem, jakim był stan wojenny. Czy telewizja nie ma innych zdjęć ze stanu wojennego i od 20 lat musi pokazywać te same: zomowcy pałujący kogoś (tego samego od lat 20!), ktoś przejeżdżany przez milicyjną sukę czy też armatkę, zwłoki chłopaka niesione na drzwiach gdzieś w Trójmieście, tyle że w grudniu 1970 r., ale dla realizatorów widać to bez różnicy. Do tego coraz głupsze programy publicystyczne z udziałem coraz bardziej „nieznanych żołnierzy” opozycji, a im mniej znanych, tym bardziej zajadłych. Stan wojenny był narodowym dramatem. Przerwał tysiącom ludzi, w tym mnie, sen o wolności. Sen, który w realiach początku lat 80. nie mógł się ziścić. Związek Radziecki był potęgą, wyznawał i co gorsza gotów był zawsze realizować doktrynę Breżniewa. Tę samą, która skończyła w 1968 r. czeski sen o wolności. Świat był podzielony, a Polska w tym świecie była tam, gdzie była, i to naprawdę bez znaczenia, że była tam bez własnej woli. Dla ZSRR była terenem stacjonowania Północnej Grupy Wojsk i terenem, przez który wiodły linie komunikacyjne z zaopatrzeniem dla wojsk stacjonujących w Niemczech. Dla NATO niestety terenem, w który wycelowane były rakiety. Nie tylko w stacjonujące w Polsce jednostki radzieckie, ale w polskie miasta, mosty, zakłady przemysłowe. Gdyby w 1981 r. weszły do Polski wojska sowieckie, tak jak w 1956 r. na Węgry, a w 1968 r. do Czechosłowacji, przeżylibyśmy narodową tragedię na niespotykaną skalę. Zachód by nam nie pomógł, tak jak nie pomógł wcześniej Węgrom ani Czechom. Stan wojenny był dramatem, ale jego alternatywą mogła być tylko narodowa tragedia. Był „mniejszym złem”, jak mówi gen. Jaruzelski. I ma rację. Rację, którą wprawdzie ludziom z mojego środowiska przyjąć z emocjonalnych względów bardzo trudno, ale przecież, gdy uda im się wyzbyć emocji, przyjmą. W ramach „młodzieży chowania” w Krakowie odbył się w ramach tzw. debat oksfordzkich publiczny proces gen. Jaruzelskiego. Taki proces na niby. Scenariusz był taki. Do sądu wpływa wniosek o umorzenie procesu generała jako autora stanu wojennego, ze względu na stan zdrowia. Uczniowie dwóch krakowskich liceów spierali się w niby-prawniczej debacie: uwzględnić wniosek czy nie uwzględnić. Ostatecznie sąd uczniowski orzekł: nie umorzyć! Do takich społecznych pokazowych

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2009, 51-52/2009

Kategorie: Felietony, Jan Widacki
Tagi: Jan Widacki