To są czasy, które nie tolerują renesansowych postaw Lech Majewski – reżyser Kino to dla pana przede wszystkim obrazy? – Nie, w „Dolinie Bogów” jest historia, a nawet kilka historii opowiedzianych nielinearnie. To, że stosuję język wizualny, stało się znakiem rozpoznawczym. Jestem – jak to nazywają w USA – artystą wizualnym. Czyli szersza kategoria niż reżyser? Przysparza estymy? – To są czasy, które nie tolerują renesansowych postaw. Albo jest się synonimem, albo anonimem. Trzeba być synonimicznym, to znaczy na przykład, że jeżeli ktoś kojarzy się z grą w tenisa ziemnego, to nie może już parać się grą w tenisa stołowego. Panu się podoba, że mówią „artysta wizualny” zamiast „reżyser”? – Traktują mnie w świecie bardziej jako artystę z pogranicza sztuk wizualnych i kina niż reżysera. Mają problem z kategoriami, do których mogę należeć. Mam na świecie wystawy, uhonorowano mnie retrospektywą w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Kurator powiedział mi, że zwykle robi się to komuś, kto umarł albo ma 90 lat. A to pierwsze muzeum sztuki nowoczesnej na świecie. Ustawiło odbiór moich prac jako twórczość artysty wizualnego, osobnego, poszukującego innych wymiarów narracji i formy filmowej, podobnie jak Matthew Barney czy Bill Viola. Może być to atut lub problem. – Jest mi obojętne, jak mnie kategoryzują, bo twórczość wizualna jest immanentną częścią mnie. Całe życie idę swoją drogą i robię swoje projekty. I tak to będzie wyglądało, niezależnie od tego, do jakiego worka zostanie włożone. „Onirica” podróżuje po całym świecie. We Włoszech były wielkie debaty o tym filmie. Największe gazety włoskie, „La Repubblica” czy „Corriere della Sera”, rozpisywały się o nim jako o najlepszej adaptacji filmowej ich poematu narodowego – „Boskiej komedii” Dantego. Liczba artykułów i skala tego, jak pisano o tym filmie, była niespotykana nawet dla twórców włoskich. Pisano: „Dante, żeby opisać współczesnych, użył przewodnika sprzed 1100 lat – Wergiliusza, natomiast Majewski, żeby opowiedzieć o współczesnej Polsce, użył przewodnika sprzed 700 lat – Dantego”. Jednocześnie w Polsce mój film jest prawie nieznany. Przemknął przez kilka kin studyjnych, telewizja nie zdecydowała się go zakupić. Mogę mówić o recepcji filmu w świecie, a w Polsce nikt nie będzie wiedział, o czym my właściwie rozmawiamy. „Dolinę Bogów” też kupiło wiele krajów. – Na razie 83 kraje, a wciąż prowadzimy rozmowy z Ameryką Południową. Jak dobrze pójdzie, to będzie ich łącznie ponad setka. To jest fenomen, że on się tak dobrze rozchodzi, chociaż nie jest stricte komercyjny. Uważam, że trzeba go zobaczyć kilka razy, bo jest w nim sporo rzeczy ukrytych. Ja idę pod prąd w myśl zasady, że kto idzie pod prąd, dotrze do źródła. Raczej ukrywam pewne narracje, treści, opowieści, niż je eksponuję. Uważam, że filozoficznie, ontologicznie jedyną prawdą, którą zdecydowanie można powiedzieć o naszej egzystencji, jest to, że jest owiana tajemnicą. Wszelkie próby wyjaśnienia czegokolwiek są skazane na porażkę. Bardzo się cieszymy, kiedy oglądamy jakiś kryminał, w którym wszystko na końcu jest wyjaśnione – a zwykle te wyjaśnienia są dość banalne – bo powodują, że mamy spokój. Pan nie pragnie spokoju? – Przejęły mnie filmy, które wywołują niepokój. Jak się zobaczy „Powiększenie” Antonioniego, to nie da się nie czuć niepokoju. Istotą tego filmu jest tajemnica. Antonioni jest panu bliski? – Na początku mojej drogi życiowej Antonioni przyszedł do mnie na plan filmowy. Pamiętam, że byłem na drugim roku w szkole filmowej i robiłem fabularną etiudę u Wojciecha Jerzego Hasa, który wymagał od nas precyzji – myślenia obiektywem. Dla mnie była to czarna magia. Andrzej Słowicki, który był wówczas szefem klubu filmowego Kwant przy Politechnice Warszawskiej, powiedział: „Słuchajcie, chłopaki, Antonioni przyjeżdża do Kwantu z filmem »Zawód: reporter«”. Nie mogłem w to uwierzyć. Marzyłem o spotkaniu z nim, bo Antonioni stał u źródeł mojej decyzji o pójściu do szkoły filmowej. W jaki sposób na pana wpłynął? – Musiałbym się cofnąć do moich pobytów w Wenecji, kiedy chciałem być malarzem. Giorgione i jego obraz „Burza” zawsze były dla mnie miejscem, w którym mogłem trwać. Przychodziłem do muzeum