Śląsk – piąta strona świata

Śląsk – piąta strona świata

Stałe bezrobocie jest jak ulewa, drąży w ludziach dziwne koryta. Lebel napłodził dwanaścioro dzieci, żył z nimi w nędzy strasznej, a mimo to małpę hodował na strychu, bo była jego marzeniem – pisze Kazimierz Kutz w debiutanckiej powieści Dobrze jest obejrzeć swoje miejsce urodzenia – chociaż nie każdemu to dane – nie dlatego, aby się rozrzewnić czy coś w tym rodzaju, ale raczej by uzmysłowić sobie przebytą drogę. Ja, z najdalszego miejsca swojego pobytu w ciągu ostatnich dwudziestu lat, mogłem być tutaj w sześć godzin. I jakoś nie byłem. Kiedy kilka dni temu stanąłem przed domem urodzenia, nie miałem żadnych wzruszeń, co z ręką na sercu poświadczam. Po prostu zauważyłem, że nie ma już drewnianej, chłopskiej chaty Kosmalów, którą po przebudzeniu, gdy tylko nos wysforował mi się ponad parapet okna, oglądałem każdego ranka. Dwustuletnia ojcowizna Lucjana, kamienna, o murach grubych do diaska, leżąca nieco w głębi z lewej strony, jest w agonalnej rozbiórce; stoi bez dachu, obcięta horyzontalnie i opuszczona, jak po wybuchu. Ciekawe, nie kojarzyłem żalu – który mnie ogarnął – z osobą Lucjana, a z jego martwą ojcowizną o delinach [delina – drewniana podłoga] rozeschniętych ze starości, sękatych i w dotyku zawsze ciepłych. Już przy drugim oddechu doszło do mnie, że w tym domu – i jego obejściu – spędziłem najlepsze chwile dzieciństwa: oto kraina wiejskich czarów dziecka z familoka. Na spadzistym dachu, dachu, którego już nie ma, Okoki, syn szmaciarza – który mieszkał z liczną rodziną w dawnym chlewie – za pięć groszy wypijał kubek gnojówki. Kiedyś, Lucjanowi na złość, przybił kota do szczytu dachu. Jeszcze teraz słyszę nieludzki płacz pręgowanej kotki. Na poddaszu mieszkał ujek Lucjana – jak tu mówi się na wujka – samotnik. Od świtu do nocy czytał książki i kliszakiem robił fotografie. Człowiek umiłowany przez zwierzęta. Mieszkało z nim stado wiewiórek i wielki pies rasy alzackiej, łagodny i niezależny jak jego pan. I cztery papugi. Ledwo go pamiętam. Chodził ubrany na czarno, w meloniku na głowie, z grubymi okularami na nalanej twarzy i bardziej nieśmiały niż najbardziej nieśmiałe dziecko. Rex, jego pies, nie odstępował go na krok. Toczyli się po nasypie Rawy, jakby świat miał dla nich inną grawitację. Ujek zmarł już bardzo dawno, może miałem osiem lat, jak dziś się domyślam, na pęknięcie serca. Robił nam zdjęcia na swoim kliszowym aparacie i dzięki niemu mam jako takie pamiątki z tamtych lat. Nie byłem na jego pogrzebie, w ogóle osób było niewiele, bo prawie nikt w okolicy go nie znał. Był z innej planety, żył na swoim poddaszu jak w dziupli. Za garstką najbliższych w kondukcie szedł też Rex i nie wrócił z cmentarza. Legł przy grobie swego pana i przyjaciela i tam umarł. Swego czasu zastanawiałem się nad Reksem i jego wielkim uczuciem do ujka Lucjana. Szukałem go na zdjęciach jego pana i nigdzie nie znalazłem. To był skromny pies i całkowicie pozbawiony próżności. Tak sobie mniemam, że chciałoby się spotkać kobietę choć trochę podobną do Reksa. No tak, już mi kobiety wlazły pod blajsztift [ołówek], więc powiem. Kochałem się wtedy na zabój w Emilce, siostrze Lucjana. Dokładnie pomiędzy trzecim a czwartym rokiem życia. No, może piątym, w każdym razie przed pójściem do szkoły powszechnej. Najpiękniejsze chwile przeżywaliśmy za wychodkiem dla dorosłych, gdzie ojciec Lucjana, człowiek biblijnej łagodności, wybudował nieosłonięty dziecięcy sraczyk z dwoma otworami, mimo że dzieci miał troje. Chyba zakładał, że wszystkie jednocześnie nie będą miały rozwolnienia. Ten maleńki, podwójny tron pod ogromną topolą – szorowany co sobota ryżową szczotką do białości – był miejscem naszych upojnych spotkań. Splątani dozgonnymi uczuciami ustaliliśmy z Emilką, że bez względu na wielkość potrzeby będziemy spełniać ją wspólnie. Toteż zawsze jedno czekało na drugie i na wyścigi lecieliśmy do wygódki. Nie wypominaliśmy sobie męki oczekiwań, bo łączyła nas tajemnica wielkiej miłości. Nie wstydziliśmy się posiedzeń pod szemrzącą topolą, bo prawdziwa miłość nie wie, co to wstyd, a wszyscy dookoła przyjęli nasze posiedzenia z europejską życzliwością. Kiedy posiedzenie osiągało swój cel, sadzałem Emilkę na archaicznym siewniku i woziłem dookoła podwórza, potem wjeżdżałem

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2010, 2010

Kategorie: Książki