Smarzowszczyzna rządzi kinem

Smarzowszczyzna rządzi kinem

Festiwal w Gdyni: filmowcy chcą być uchodźcami

Z zakończonego właśnie 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni płynie wniosek, że rodzimi filmowcy, choć wciąż niechętni komentowaniu rzeczywistości społeczno-politycznej w kraju, chcą być uchodźcami. Chcą uciekać z głównego nurtu, na nikogo się nie oglądać, a już najlepiej wydostać się także z obowiązującego u nas systemu finansowania. Pragnienie wolności, niezależności i nieoglądania się na nikogo owocuje autorskimi głosami, które urozmaicają panoramę nadwiślańskiego kina. Choć jeszcze za wcześnie, by wieszczyć u nas narodziny talentów na miarę Michaela Hanekego, Pedra Almodóvara czy Andrieja Zwiagincewa.

Ale nowe talenty się rodzą, to fakt. Od kilku lat w konkursie głównym festiwalu nie dominują stare wygi. Dla uznanych twórców nie brakuje miejsca (vide „Pokot” Agnieszki Holland czy „Volta” Juliusza Machulskiego), coraz silniej jednak rozpychają się debiutanci, którzy w tym roku stanowili prawie połowę stawki. Co wnieśli? Humor, pracowitość, bunt i świeże spojrzenie na aktorstwo, czyli to, co u nas w deficycie. Ale też to, co niechciane: scenariuszowe niedopracowanie, wydumanie i nieobycie z klasyką.

Pożegnanie ze zgraną twarzą

Zacznijmy od aktorstwa, bo tu wreszcie nastąpiła zmiana. Już nie oglądamy w co drugim filmie Roberta Więckiewicza ani innych zgranych aktorów. Dominują nieopatrzone twarze, mniej znane nazwiska (z wyjątkiem Arkadiusza Jakubika, którego Wojciech Smarzowski rozsławił tak, że jest w każdym smutnym filmie) i odkrycia. W „Wieży. Jasnym dniu” debiutantki Jagody Szelc twarze są wyłącznie nowe, ale aktorzy grają tak, jakby mieli za sobą dziesiątki planów. Zwłaszcza Małgorzata Szczerbowska.

Sebastian Stankiewicz, znany z „Ucha prezesa”, gra całym ciałem w „Człowieku z magicznym pudełkiem”. Podobno kiedy przyszedł do Bodo Koksa pokazać mu, jak wymyślił swojego bohatera, reżyser przestraszył się i kazał mu natychmiast przestać grać. Stankiewicz w tym filmie w ogóle nie mruga, spojrzenie ma puste, na niczym nieskupione. Do tego specyficzny sposób poruszania się jak maszyna jest dla bohatera zupełnie naturalny. Ujmująca naturalność cechuje też: Agnieszkę Mandat, odzyskaną dla polskiego kina przez Agnieszkę Holland, Jowitę Budnik, która kolejny raz zagrała u duetu Krauzów – i ta współpraca znów przyniosła spełnioną kreację – oraz Magdalenę Popławską, która w „Ataku paniki” Pawła Maślony objawiła się jako aktorka komediowa, zdolna unieść skecz i zmusić widza do śmiechu.

Do śmiechu jednak w Gdyni nam nie było. Większość filmów to dramaty, których bohaterowie poddawani są próbom. To jeden z powodów zachwytu „Atakiem paniki”, który okrzyknięto mianem polskich „Dzikich historii”. Historie piątki bohaterów w finale się łączą, ale zanim do niego dojdziemy, mamy okazję skutecznie przećwiczyć przeponę. Film Maślony jest jednocześnie uniwersalny i bardzo polski. Twórca skupia się na codziennych sytuacjach, które wywołują w nas wewnętrzne rozbicie, ten chwilowy napad szaleństwa, kiedy małe rzeczy wyprowadzają nas z równowagi. Tak jak siedzący obok pasażer w samolocie, gdy marzymy po prostu o świętym spokoju, nieproszeni goście w domu albo wiadomość, że komuś z naszego otoczenia udało się osiągnąć to, o czym od dawna marzyliśmy. Z drugiej strony – na co uwagę zwrócił krytyk filmowy Michał Oleszczyk – czuć, że to film o nadwiślańskim tu i teraz: oddalanie się od siebie bohaterów postępuje na turbodoładowaniu, ich komunikacja nie jest porozumieniem, a histeryczne zachowania i reakcje wydają się tak znajome, że nie sposób pozostać obojętnym. W tym roku w Gdyni to najbardziej wiarygodne zwierciadło Polaków, pokazujące, gdzie jako społeczeństwo jesteśmy, napięci i sfrustrowani, i próbujące leczyć sytuację śmiechem.

Absurdalny humor cechuje także „Człowieka z magicznym pudełkiem” Bodo Koksa, film rozciągnięty od roku 1952 do 2030, między którymi przeskoczył główny bohater. Historia u Koksa zatacza koło – zaszczuta w stalinizmie jednostka boryka się z absolutnym podporządkowaniem także w niedalekiej przyszłości. Różnica jedynie w tym, kto tą jednostką dyryguje. W dopracowanej plastycznie wizji Warszawa A.D. 2030 nie jest metropolią, w której samochody latają nad blokami. Nowinki technologiczne nie przyniosły rewolucji, choć coraz mocniej zaznaczają swoją obecność i jeszcze bardziej przyczyniają się do atomizacji społeczeństwa oraz napięć klasowych. Kox w przyszłość patrzy z niepokojem, ale pozostaje optymistą – miłość jest w stanie pokonać każdą przeszkodę, wymyka się z pęt pieniądza i totalitaryzmu korporacji.

Siekiera w lesie

Miłość, humanizm i człowieczeństwo przetrwały również w filmie Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego „Ptaki śpiewają w Kigali”. Po śmierci męża reżyserka ukończyła go sama. To bez wątpienia utwór nasączony bólem, cierpieniem i stratą, ale trzymający emocje na wodzy, daleki od histerii. Ta oszczędność budzi uznanie, tak samo jak sposób poprowadzenia opowieści. Krauzowie opowiadają o ludobójstwie w Rwandzie, ale na ekranie nie oglądamy rzezi, tylko kobiety, które ją przetrwały – Rwandyjkę z plemienia Tutsi oraz polską ornitolog – i z Afryki trafiają do Polski. Łączy je wspólnota doświadczeń, dzieli niewidzialna bariera. Ich rozmowom towarzyszy napięcie, którego nie potrafią się pozbyć, jakby budziły się w nich demony za każdym razem, kiedy znajdują się w swoim towarzystwie.

Krauzowie nie boją się mocnych analogii. Przyczyn rwandyjskiej tragedii nie doszukują się w skomplikowanej sytuacji regionu, w historii czy specyfice kulturowej, tylko w ludzkiej bierności, opieszałości, ślepym podporządkowaniu i cichym przyzwoleniu społecznym na przekraczanie kolejnych barier. Na festiwalu wielokrotnie w rozmowach powracała scena, kiedy grana przez Budnik Polka wykrzykuje urzędnikowi w twarz, że za ludobójstwo w Rwandzie odpowiedzialni byli tacy sami jak on, tyle że wykształceni na Sorbonie. Ta scena ma potężną moc rażenia. W wizji Krauzów współczesna Polska to tykająca bomba, do której wybuchu brakuje naprawdę niewiele.

U nich jeszcze tli się nadzieja, u Piotra Domalewskiego jej nie doświadczymy. W świecie przedstawionym w „Cichej nocy” ktoś otworzył puszkę Pandory, z której nieszczęścia kwadrans po kwadransie wyskakują i krzyżują plany, nadzieje i aspiracje głównego bohatera (Dawid Ogrodnik). Akcja dzieje się na polskiej prowincji, do której Adam powraca na Boże Narodzenie z saksów w Holandii. Na tym obrazku wieś zaprzecza idylliczności, a ostatnią rzeczą, jaką można tu znaleźć, są spokój i radość.

Wizja podcinania skrzydeł bohaterowi, któremu wydaje się, że znalazł sposób na wyrwanie się z zaklętego kręgu, mogłaby się udać, gdyby nie coraz powszechniejsza w naszym kinie „smarzowszczyzna”. Filmy Wojciecha Smarzowskiego inspirują twórców, a z Arkadiusza Jakubika uczyniły naczelnego odtwórcę ról pijaków, morderców i prostaków. Nie inaczej u Domalewskiego – postać Jakubika mierzy się z problemem alkoholowym i niejedno ma na sumieniu. Pojawia się nawet element w filmach Smarzowskiego obowiązkowy, czyli wyeksponowana w kadrze siekiera. Brat bohatera biegnie z nią przez las, by w pewnym momencie ją zgubić, co przy założeniu, że to korespondencja młodszego reżysera ze starszym, mogło być puszczeniem oka do widza. Ale tak chyba nie jest. W tej wizji nie ma bowiem miejsca na wentyle – nawet na groteskę, o którą zahaczają przecież bezlitosne filmy „Smarzola”. Właściwie dystans wprowadza tu jedynie Ogrodnik, który zmusza swojego bohatera do spojrzenia na otoczenie z niezbędną odrobiną uśmiechu. Nie stać na niego nikogo innego, bo filmowy świat jest bezwzględnie zły: tak samo w rodzinnym gronie, jak i w autobusie, w którym można dostać łomot za zabawę z kamerą. Przemoc jest wpisana w ludzki genotyp, uczucia niczego nie zmieniają. Do Smarzowskiego Domalewski nawiązuje nawet w formie – na ekranie oglądamy sprawnie przemieszane zdjęcia z kamer i z aparatów w telefonach komórkowych, czyli tak jak w „Drogówce”.

W beznadziejnej sytuacji znalazła się także Catalina, tytułowa bohaterka debiutu reżyserskiego Denijala Hasanovicia, który – co łączy go z filmem Krauzów – powstawał latami. Mamy do czynienia z kobietą, która zjawia się w obcej przestrzeni. Brakuje jej zakorzenienia, znajomości kontekstów, nie czuje się jak w domu. Bośniak Hasanović coś o tym wie. W 1992 r. nielegalnie trafił do Polski jako uchodźca ratujący się przed piekłem bałkańskiej wojny. Jego doświadczenia na ekranie jednak nie widać, bo ten film to właściwie zbieranina przedziwnych scen, rozmów i ludzi. Kolumbijka Catalina przyjeżdża do Sarajewa, by zebrać materiały dla Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii. Na miejscu zaprzyjaźnia się z Nad, a my oglądamy miotające się kobiety, które scenariusz złączył w niewiadomym celu. To jeden z najbardziej konfundujących filmów, którego obecność w tegorocznym konkursie głównym budziła niedowierzanie.

Komplement dla freaka

Spektakularną konfuzję wzbudziła także Jagoda Szelc, debiutantka z łódzkiej Filmówki, której „Wieża. Jasny dzień” z hukiem rozbija nasze przyzwyczajenie do wierności logice, strukturze, gatunkowi. W Gdyni podziwiano odwagę młodej twórczyni, którą Mariusz Grzegorzek, rektor Szkoły Filmowej, będącej producentem filmu, nazwał freakiem. I to określenie jest tu największym komplementem. Jeśli chodzi o nieoglądanie się na innych, Jagoda Szelc może się czuć najbardziej spełniona. Jej film wymyka się definicjom, a gatunkowa wolta, jaka się dokonuje na koniec, zostawia widza z szeroko rozdziawionymi ustami. Mnogość interpretacji krytyków, którzy widzieli tu opowieść religijną, kino metafizyczne, wariację na temat serialu „Outcast: Opętanie” albo filmów o zombie w rodzaju „The Walking Dead”, a nawet diagnozę polskiego społeczeństwa, które, by dalej funkcjonować, musi obudzić się z letargu, pokazuje, że jest na takie filmy zapotrzebowanie.

Nie ma co się łudzić, hitu kasowego nie będzie, za to mamy do czynienia z nowym talentem. Szelc niepokornością zawstydziła niejednego starego wygę, który dzięki swojej pozycji na taki film mógłby sobie pozwolić już dawno, ale bał się ryzyka. Debiutantka postawiła na jedną kartę i zgarnęła stawkę, choć pracy jeszcze przed nią sporo. Zwłaszcza jeśli chodzi o nadrabianie braków w znajomości klasyki, bo jak zdradziła na konferencji prasowej, nie widziała choćby „Teorematu” Pasoliniego. A jego znajomość, gdy wchodzi się z kamerą do kościoła nie na klęczkach, ale w pozycji wyprostowanej, jest obowiązkowa.

Z klasyką za pan brat jest za to Marta Karwowska, której „Tarapaty” nadrabiają wstydliwe zaniechanie polskiego kina, rzadko zainteresowanego filmem familijnym. Karwowskiej bliżej do kina w duchu Stanisława Jędryki niż do modnych na Zachodzie produkcji, w których technologia gra pierwsze skrzypce. Reżyserka pokazuje, że przygoda czeka za oknem, a nie w wirtualnej rzeczywistości. Sporo można „Tarapatom” zarzucić, ale niewątpliwie jest też co chwalić. Przede wszystkim wybór dziewczynki na główną bohaterkę, dzięki czemu już nie tylko chłopcy mają prawo do wyzwań. Chwali się także to, że w castingu nie zwyciężyli najbardziej fotogeniczni. Twórczyni wybrała takie dzieciaki, z którymi naprawdę łatwo się utożsamić: okulary, kilka kilogramów więcej niż w normie, warkocz – oglądamy ich na co dzień na placu zabaw.

Na co dzień nie zobaczymy natomiast takiego projektu jak „Twój Vincent” Doroty Kobieli i Hugh Welchmana. To także dzieło realizowane latami. Jego forma jest imponująca – powstało przez połączenie setek obrazów. Każda klatka była ręcznie malowana na sposób, w jaki Van Gogh tworzył swoje obrazy. W efekcie ma się wrażenie, że gdyby holenderski mistrz wciąż był z nami, właśnie coś takiego by zrobił. Twórcy opowiadają o Van Goghu z perspektywy osób, które musiały poradzić sobie z jego śmiercią. Gatunkowo „Vincentowi” najbliżej do kryminału. Główny bohater, syn listonosza, który ma dostarczyć list od zmarłego do jego bliskich, prowadzi swoiste śledztwo w sprawie śmierci artysty. O ile tytaniczna praca malarzy, którzy zadbali, by widz zachwycał się formą, przyniosła świetne rezultaty, o tyle zawodzi sam scenariusz, niespecjalnie komplikujący perypetie bohaterów ani niewnoszący świeżego spojrzenia na Van Gogha. A Kobiela i Welchman to chodzące monografie życia i twórczości tego malarza i ewidentnie mają do powiedzenia na jego temat więcej.

„Twój Vincent” to kolejny projekt, który wychodzi poza polską perspektywę, co staje się w naszym kinie coraz częstsze. Tak jak film Krauzów czy Hasanovicia dowodzi, że rozpatrywanie kina z perspektywy narodowej jest niebezpiecznym ograniczeniem, zawężeniem prowadzącym donikąd. Festiwal w Gdyni, który do niedawna nazywał się po prostu Gdynia – Festiwal Filmowy, powrócił do nazwy Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Niepotrzebnie, bo filmy, które oglądaliśmy, to projekty wielu narodów, międzykulturowe, nawet jeśli produkowane i kręcone nad Wisłą. Jest w nich miejsce dla wszystkich – dla biegających po lesie uchodźców („Wieża. Jasny dzień”) i „żołnierzy wyklętych” („Wyklęty”), dla białych bohaterów, jak i tych o innym kolorze skóry.

Wydanie: 2017, 39/2017

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy