Śmierć pod szpitalem

Śmierć pod szpitalem

Pacjent z zawałem zmarł w karetce, bo dziewięć szpitali odmówiło jego przyjęcia W niedzielę rano 78-letni Czesław Mateusiak z Częstochowy z niecierpliwością czekał na obiad u wnuczki Agnieszki, gdzie miał się spotkać z dawno niewidzianą rodziną, która akurat zjechała z wizytą. Po dwóch udarach starszy pan miał trudności z chodzeniem. Agnieszka Nykiel podjechała więc po dziadka ze swoim mężem. Pan Czesław niechętnie przyjmował pomoc, sam powoli pokonywał kolejne stopnie schodów. Nagle upadł. – Myślałam, że się potknął, ale on stracił przytomność – opowiada Agnieszka. – Pobiegłam zadzwonić po pogotowie, a w tym czasie sąsiad wyszedł na korytarz i próbował go reanimować. Pogotowie przyjechało po kilkunastu minutach. Chory był nadal nieprzytomny, ale oddychał. Prawie 40 minut trwała reanimacja na klatce schodowej. W tym czasie zaczęto poszukiwania wolnego miejsca w szpitalach. Załoga karetki poinformowała rodzinę, że jedzie do szpitala im. Rydygiera na Zawodziu. – Zrobiliśmy błąd, że nie pojechaliśmy za karetką, tylko postanowiliśmy wrócić do rodziny, powiedzieć, co się stało – mówi teraz mąż Agnieszki Nykiel. Po dwóch godzinach wnuczka chorego z ciocią i bratową zjawiły się w szpitalu. – Nikt nie potrafił nam udzielić żadnej informacji. Twierdzili, że nie przyjmowali takiego pacjenta i kazali nam porozumieć się z pogotowiem. Tam dowiedziałam się, że dziadek nie żyje i jest w szpitalnej kostnicy. Chorował od dwóch lat Czesław Mateusiak przez całe życie pracował jako strażnik w hucie. Owdowiał 11 lat temu. – Był samowystarczalny aż do czasu, gdy w ciągu kilku miesięcy dostał dwóch wylewów. Spowodowały one niedowład ręki i nogi. Mama i ja opiekowałyśmy się nim na zmianę, sam zostawał tylko na noc – opowiada pani Agnieszka. W ciągu ostatnich dwóch lat pogotowie przyjeżdżało do pana Mateusiaka wiele razy. Gdy pierwszy raz dostał wylewu, trzeba było wyważyć drzwi, aby mu pomóc. W grudniu ubiegłego roku wzywano karetkę dwukrotnie. Rodzina nigdy nie spotkała się z żadnymi problemami ze strony służby zdrowia. Raz, gdy dziadek miał zapalenie płuc, nie wzięto go do szpitala z powodu braku miejsc, ale wówczas sytuacja nie była tak dramatyczna. Gdy Agnieszka wróciła do domu, jej tata zapytał, czy słyszała w radiu, że jednego pacjenta wozili od szpitala do szpitala, aż zmarł w karetce. Nie wiedzieli, że to chodzi o ich krewnego. Uświadomili im to dopiero dziennikarze. Zdziwili się też, gdy o godz. 10 wieczorem, już po załatwieniu formalności pogrzebowych, zatelefonowała jakaś lekarka ze szpitala na Zawodziu, aby poinformować ich o śmierci dziadka. Kolejną wstrząsającą wiadomością była decyzja prokuratora o zabraniu zwłok na sekcję. – Dziadek leżał już ubrany w trumnie, gdy zadzwoniła pani z zakładu pogrzebowego i mówi, że przyjechali z prokuratury po ciało. W pierwszej chwili nie wyraziłam zgody, ale uświadomiono nam, że z prokuratorem nie można dyskutować. Baliśmy się, że nie zdążą z sekcją do pogrzebu, potem okazało się, że jest ona wykonywana w Katowicach, a przywóz zwłok stamtąd nie należy do prokuratury, tylko do nas i dodatkowo musimy za to zapłacić 600 zł. Jednak po naszych interwencjach prokuratura pokryła wszelkie koszty. Ciało przywieziono nagie, trzeba było ponownie przygotowywać je do pochówku – opowiada wnuczka zmarłego. Ustalanie faktów – W tej sprawie badamy dwa wątki – mówi rzecznik częstochowskiej prokuratury, Romuald Basiński – po pierwsze, dlaczego odmówiono przyjęcia chorego w tak wielu placówkach. To działanie niezrozumiałe, a wstępna argumentacja wręcz nieprawdopodobna. Zabezpieczyliśmy dokumentację, m.in. dotyczącą tego, kto i w jakim stanie korzystał z respiratorów, przesłuchujemy świadków. Będzie to żmudne śledztwo. Drugi problem – czy istniał związek przyczynowy pomiędzy zgonem a odmową hospitalizacji – rozwiąże sekcja, której wyników jeszcze nie znam. Według wstępnych ustaleń, karetka pogotowia podjechała z umierającym pod drzwi szpitala im. Rydygiera i tam odmówiono przyjęcia pacjenta z powodu braku wolnego stanowiska reanimacyjnego. Pacjent był podłączony do respiratora w karetce, która czekała na pobliskim parkingu na informację od dyspozytora, dokąd dalej jechać. Tymczasem dyspozytor obdzwaniał szpitale: pozostałe dwa w Częstochowie, następnie w Kłobucku, Krzepicach, Blachowni, Lublińcu, Oleśnie i Myszkowie. Wszędzie padała ta sama odpowiedź – nie mamy możliwości przyjęcia pacjenta. Dopiero szpital w Sosnowcu (70 km od Częstochowy) mógł pomóc. Informacja ta dotarła za późno. Karetka nie zdążyła nawet wyruszyć w kierunku Sosnowca, gdyż pacjent zmarł. Sprawą zainteresowały

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2003, 2003

Kategorie: Kraj