Sobiepanki pod drabinką

Sobiepanki pod drabinką

Z naszym członkostwem w Unii Europejskiej jest jak z małżeństwem. Nie da się w nim być tylko w dobre dni, a na złe wybierać rozwód albo separację. Czyli dopóki można, posługując się sławnym powiedzeniem premiera Pawlaka, „wyciskać brukselkę”, to jesteśmy zadowoleni z własnego sprytu w ogrywaniu eurokratów. Dobrze jest też, gdy ogrywani przymykają oko na to, jak wydajemy środki unijne. I gdy studenci wyjeżdżają za darmo w ramach Erasmusa. Gdy jednak ta sama Unia nie tylko mówi o wspólnych wartościach, ale także ocenia ich realizację – mamy kampanię pod hasłem obrony naszej suwerenności. Rzekomo deptanej przez najsilniejsze państwa Wspólnoty, Niemcy i od pewnego czasu Francję. Z logiką nie ma to wiele wspólnego. Branie środków finansowych z Unii jest aktem suwerennym, a trzymanie się zasad państwa prawa prowadzi do poddaństwa. Machanie flagą narodową i rzekoma obrona zagrożonej suwerenności zawsze pomogą przyciągnąć jakąś grupę wyborców. Na szczęście nie można zbyt długo tak rządzić krajem, którego większość obywateli ma bardzo odmienną od pisowskiej koncepcję na własne życie w Europie. Choć dopóki dla wielu Polaków Unia to będą „oni”, a nie „my”, próby wywrócenia stolika wspólnotowego mogą kiedyś się skończyć sukcesem. Jeśli nie populistów, którzy na wszystko mają proste recepty, to autokratów, jawnie kontestujących wartości unijne. Autokraci rozwiązanie problemów widzą w odrzuceniu reguł liberalnego i demokratycznego państwa prawa na rzecz silnej władzy. Wiara w nieomylnego wodza jest tak stara jak gatunek ludzki. Ciągle zresztą się odradza. W Polsce przybrała teraz dość karykaturalną formę człowieka na drabince. Ale niech ta forma nikogo nie zmyli. Pełna władza w rękach wodza grozi wywrotką przede wszystkim tym, którzy biernie obserwują jego kolejne wybryki. I nie reagują na przekraczanie kolejnych granic. Nie może być neutralności w takich momentach jak teraz w Polsce. Gdy rujnuje się podwaliny naszego miejsca w Europie. Brak reakcji i stanie z boku tego, co się dzieje z polityką zagraniczną, jest wspieraniem żałosnej działalności władz. Unia jest oparta na kulturze kompromisu. Nikt nie może mieć wszystkiego. Ale też nikt nie może zostać z niczym. Niestety, dla ekipy „dobrej zmiany” kompromis jest z założenia rozwiązaniem złym. Mają swój pomysł na uprawianie polityki. Wierzą w siłę argumentu liberum veto. Są jak mamuty. Minęło 300 lat od nieszczęść, jakie spotkały Polskę szarpaną przez tabuny sobiepanków wykrzykujących: liberum veto! I znowu pojawili się na scenie. Teraz jako dwór nowego wodza. Udostępnij: Kliknij, aby udostępnić na Facebooku (Otwiera się w nowym oknie) Facebook Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X Kliknij, aby udostępnić na X (Otwiera się w nowym oknie) X Kliknij, aby udostępnić na Telegramie (Otwiera się w nowym oknie) Telegram Kliknij, aby udostępnić na WhatsApp (Otwiera się w nowym oknie) WhatsApp Kliknij, aby wysłać odnośnik e-mailem do znajomego (Otwiera się w nowym oknie) E-mail Kliknij by wydrukować (Otwiera się w nowym oknie) Drukuj

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 13/2017, 2017

Kategorie: Felietony, Jerzy Domański