Stan umysłu

Pewna moja znajoma, osoba światowa, powiedziała mi niedawno, że jako kobieta lewicowa nie waha się zakładać futra z norek na dżinsy, podczas gdy prawicowe kołtunki utrzymują, że pod norkami może być tylko suknia lub kostium. Przyjąłem tę deklarację z głęboką ulgą, nareszcie bowiem zarysowała się jakaś czytelna linia podziału pomiędzy lewicą a prawicą, szczególnie wśród elit politycznych i kół rządzących. Pozostałe bowiem linie pomiędzy tymi dwoma postawami uległy już kompletnemu zatarciu, a same pojęcia lewicy czy prawicy stały się po prostu kategoriami towarzyskimi, oznaczającymi przynależność do określonego salonu, koterii czy choćby redakcji. Najczęstszym zarzutem pod adresem niedawnego wystąpienia premiera, jaki słyszę od dziennikarzy przedstawiających się jako prawicowi, jest to, że premier zbyt słabo obstawał przy planie Hausnera, a więc przy planie zgłoszonym przecież przez lewicowy rząd SLD-UP, który najgorętszych obrońców znalazł po stronie liberałów i monetarystów. Podobnie dzieje się w dziedzinie polityki zagranicznej, gdzie najsilniejsze poparcie dla nieustępliwej – do weta włącznie – postawy polskiego rządu w Brukseli zgłaszali politycy prawicy, stojąc murem za Cimoszewiczem i popychając naprzód wózek Millera niczym wieżę oblężniczą. Oczywiście, można przypuszczać, że jest to perfidna kalkulacja i skoro, zdaniem prawicy, rząd SLD-UP stoi nad przepaścią, należy go popchnąć o krok dalej. Można też spekulować, że nawet jeśli plan Hausnera przyniesie jakieś pozytywne skutki, stanie się to dopiero za jakiś czas, na pewno po wyborach, tymczasem zaś rząd zje tę żabę, która jest nieodłącznie związana z tym planem. Podobnie w polityce zagranicznej, jeśli SLD okaże się sztywnym młotem, to prawica, wygrawszy wybory, może rozłożyć pawi ogon ze wszystkimi unijnymi europejskimi gwiazdami. Jest to całkiem możliwe, jeśli oczywiście przyjąć, że naszą polityką rządzi jakaś myśl, nie zaś seria doraźnych, nerwowych odruchów. Tymczasem jednak sytuacja jest poważna, zwłaszcza w kwestiach międzynarodowych. Trudno bowiem liczyć na to, że obce kraje i ich rządy zechcą się zagłębiać w subtelnych rozróżnieniach pomiędzy poszczególnymi partiami politycznymi w naszym Sejmie. Uznają one raczej to wszystko, co polskie władze robią na arenie międzynarodowej za politykę polską po prostu, wynikającą z charakteru i fobii Polaków jako nacji. Takie zresztą opinie czytamy coraz częściej w prasie zagranicznej, gdzie przypisuje się nam jako zbiorowości warcholstwo połączone z serwilizmem wobec „starszych braci”. My zaś chwalimy się tym, że gdzie jak gdzie, ale w sprawach zagranicznych stanowimy monolit. Otóż myślę, że pora już, aby nieco zakłócić tę harmonię. Do Iraku wyjechał nowy kontyngent naszych wojsk i mówi się całkiem otwarcie, że jest to kontyngent inny, nastawiony na działania zbrojne, nie zaś na dusery z miejscowymi szejkami i rozdawanie dzieciom cukierków celem „stabilizowania” ich nastrojów. Wynika to stąd, że zdaniem arabistów w Iraku, mamy obecnie do czynienia nie z ekscesami niedobitków dawnego reżimu, lecz z narastającym powstaniem ludowym przeciwko okupantom. Pojmanie Saddama i pokazywanie go przez Amerykanów jako obiektu do badań dentystycznych świadczy o guście największego mocarstwa świata, ale nie rozładowuje wściekłości Irakijczyków, którzy chcą pracy, wody, energii elektrycznej i niepodległości. Gdyby rządzące obecnie w Polsce pokolenie polityków pamiętało cokolwiek z okupacji naszego kraju, odnosiłoby się zapewne z większą wyobraźnią do tego rodzaju nastrojów. W Ameryce zaś znowu podnoszą się głosy, że administracja Busha oszukała społeczeństwo i plan ataku na Irak był gotowy przed 11 września i przed wersją, że jest tam broń masowego rażenia, której nie znaleziono. Prezydent Bush wie, że jest to prawda, dlatego też wymyśla dla swoich wyborców rozmaite atrakcje, a to w postaci legalizacji pracujących na czarno Meksykanów, a to w postaci lotu na Marsa. Dla Polaków jednak nie wynika z tego nic poza bardziej jeszcze restrykcyjnymi przepisami wizowymi, których USA nie zamierzają zmieniać nawet po naszym wstąpieniu do Unii Europejskiej, chociaż obywatele krajów unijnych nie podlegają takim szykanom. Po prostu Amerykanie uważają, że Polak potrafi lepiej przemycić bombę czy fiolkę z bakteriami niż taki Niemiec lub Francuz. Wątpię jednak czy obecnie kraje unijne, Anglia, Francja, Niemcy czy Dania zechcą stawać w naszej obronie, nawet kiedy już wejdziemy do Unii. Wykonujemy kontredans w sprawie

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 04/2004, 2004

Kategorie: Felietony