Sto złotych

Piętnaście lat temu, na początku naszej transformacji ustrojowej, dwa pojęcia budziły szczególne rozbawienie zarówno publicystów, jak i ideologów dokonującej się przemiany. Były to sprawiedliwość społeczna i równość. O sprawiedliwości mówiło się, przywołując znaną sprzeczność pomiędzy sprawiedliwością a wolnością, że ogranicza ona wolność, także gospodarczą, jednostek ludzkich, ponieważ talent, energia i kreatywność nie są w naturze rozdzielone sprawiedliwie. Równość zaś kojarzona była z bolszewicką urawniłowką, niszczącą wszelką motywację do pracy i sprowadzającą społeczeństwa do formy równo skoszonego rżyska. Były to rozważania niepozbawione intelektualnej błyskotliwości, ciekawe jednak jest przyjrzenie się dzisiaj ich praktycznym skutkom społecznym. Nie ulega bowiem wątpliwości, że istotne źródła trapiącego nas dzisiaj kryzysu, nie tylko gospodarczego, ale przede wszystkim moralnego, tkwią właśnie w owych wyśmianych i odrzuconych kategoriach sprawiedliwości i równości. Przekonują mnie o tym najdobitniej bracia Kaczyńscy z PiS, którzy zgłosili właśnie projekt, aby zlustrować raz jeszcze i znacznie dokładniej niż dotąd dorobek materialny funkcjonariuszy państwowych i samorządowych, porównać go z deklarowanymi przez nich legalnymi dochodami i skonfiskować tę część, która nie znajduje pokrycia w tych dochodach. Wyobrażam sobie, że dałoby to efekty oszałamiające, skoro według najbardziej oficjalnych stawek metr kwadratowy mieszkania w tzw. apartamentowcu w Warszawie kosztuje 5-15 tys. zł, czyli od dwóch do siedmiu razy tyle, ile wynosi średnia miesięczna pensja w kraju. A przecież nikt w tych apartamentowcach nie mieszka na jednym, a nawet na 20 czy 50 metrach powierzchni. Wiem oczywiście, że projekt braci Kaczyńskich, którego prawne podstawy eksperci uważają za wątpliwe, ma być skierowany przeciw korupcji funkcjonariuszy publicznych, poza tym jest on oczywistą petardą propagandową. Gdyby jednak potraktować go na serio, należałoby także zapytać, dlaczego właściwie funkcjonariusze publiczni, ryzykując wolność osobistą i katastrofę karierową, podejmują ryzyko ostentacyjnego bogacenia się ponad stan dający się wylegitymować. Otóż chcą oni w ten sposób dorównać, czy też choćby nawiązać kontakt z zamożniejszą od nich znacznie i jeszcze bardziej rozrzutną warstwą biznesmenów, kapitalistów, przedsiębiorców czy oligarchów – obojętne, jak ich nazwiemy. Oni bowiem są prawdziwymi profitentami stanowczego odrzucenia przestarzałych i zacofanych kategorii równości i sprawiedliwości społecznej. Skoro odcięcie się od tych kategorii miało, jak pamiętamy, rozwiązać ręce zdolniejszym, zaradniejszym i obdarzonym większą inicjatywą – słowem, lepszym jako jednostki ludzkie – to któż by nie chciał znaleźć się w tym gronie? W ten więc sposób ostentacja materialna staje się widomą legitymacją lepszości, niczym tytuł szlachecki. I w gruncie rzeczy nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie prosty fakt społeczny, że na drugim biegunie owej lepszości znalazła się przygniatająca większość społeczeństwa, którego ponad połowa żyje poniżej oficjalnego minimum socjalnego. Nie chodzi mi tu o żadne moralizowanie czy apelowanie do wrażliwych sumień, ale o sprawy całkowicie praktyczne. O to po prostu, że w tych warunkach niemożliwy jest nasz dalszy rozwój. Konsekwencje bowiem podziału na lepszych i gorszych czujemy na każdym kroku. Po pierwsze, w niemożności tzw. reform gospodarczych, które w obecnym stanie muszą oznaczać dalszą degradację nowych grup zawodowych i społecznych, np. górników i hutników, a zatem dalsze powiększenie nędzy. Po drugie, w trudnościach integracji europejskiej, która, jakkolwiek na nią patrzeć, w pierwszym okresie musi przynieść upadek słabszych firm i warsztatów, a więc i wzrost bezrobocia. Po trzecie, całkiem praktycznie, w niemożności zrównoważenia budżetu państwa bez likwidacji pomocy socjalnej dla warstw najuboższych, co jest dylematem planu Hausnera. Przede wszystkim zaś w bardzo chwiejnych perspektywach dalszego wzrostu gospodarczego, który mimo obecnych wskaźników, opartych głównie na eksporcie i osłabieniu złotówki, jest na dłuższą metę niemożliwy bez popytu wewnętrznego, a więc masy ludzi zdolnych kupować owoce wzrastającej produkcji. Prawdziwe pieniądze znajdują się u ludzi biednych – o tym wie każdy przedsiębiorca. U nas ludzie biedni mają ich coraz mniej i nie mogą już napędzać wzrostu. Konsekwencje drastycznego rozwarstwienia społecznego są widoczne także gołym okiem w warstwie psychologicznej. Jego produktem jest tak często wytykana apatia społeczna. Ale dlaczegóż nie mieliby być apatycznymi ludzie, którzy wiedzą już dokładnie, że zostali wykluczeni z kategorii lepszych i nigdy do niej się nie dostaną? Sporo mówi się też ostatnio o depresji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2004, 2004

Kategorie: Felietony