W opowiadaniu Somerseta Maughama do rodziców w Anglii powraca córka z kolonii, wdowa. Jej mąż, urzędnik administracji kolonialnej, zmarł na malarię. Po pewnym czasie rozchodzi się wiadomość, że nie zmarł na malarię, lecz popełnił samobójstwo. Rodzice wdowy są wstrząśnięci i zawstydzeni, zwłaszcza ojciec, szanowany i szanujący się prawnik; grozi mu utrata twarzy, ponieważ wszyscy pomyślą, że celowo ukrywał prawdę. Robi córce gorzkie wyrzuty za wprowadzenie go w błąd i rozdrażniony wygłasza kazanie, iż należy zawsze mówić prawdę, tylko prawdę i całą prawdę. Córka wysłuchuje tego w milczeniu, z dziwnym wyrazem twarzy, i złym, i ironicznym. Wreszcie oświadcza, że skoro rodzinie tak bardzo zależy na prawdzie, to ją powie. Okazuje się, że mąż nie popełnił samobójstwa, lecz został przez nią zamordowany. To opowiadanie przychodzi mi na myśl, gdy słucham morałów o konieczności mówienia całej prawdy o „naszej historii”, o tym, że prawda „nas wyzwoli”, że ofiary przy tym muszą być, wióry muszą lecieć, ale nie ma nic świętszego od prawdy i prawda jest warta każdej ceny. To wołanie o Prawdę rozlega się przede wszystkim z głębi Kościoła, ale świecki obóz „antykomunistyczny” też nie daje się przekrzyczeć. Czciciele całej prawdy już zaszli daleko, otworzyli tajne archiwa Służby Bezpieczeństwa, z których cały czas wycieka jakaś prawda. Kilkuset „historyków” bada teczki agentów i dorabia się tytułów naukowych od magistra poprzez doktora habilitowanego do profesora belwederskiego. Uprawiają oni nie zwykłą historię, lecz naukę ścisłą: na wszystko, co twierdzą, mają niezbite dowody w teczkach personalnych. Ksiądz profesor Puciłowski, dominikanin, według tego, co mówił w telewizji, zachęca swoich studentów do pisania prac magisterskich na podstawie esbeckich teczek personalnych zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej. Funkcjonariusz tego instytutu wzywa też przez telewizję młodzież szkolną do wyszukiwania lokali Urzędu Bezpieczeństwa, w których więziono i torturowano bojowników o niepodległość. Prezenterzy telewizyjni mówią o „setkach tysięcy” zamordowanych patriotów. Uwaga czcicieli prawdy jest skierowana na odpowiednio zwielokrotnione w stosunku do rzeczywistości uwięzienia, morderstwa, tortury. Rząd ma specjalnego pełnomocnika do wyszukiwania miejsc pochówku Polaków zabitych na terenach dawnego ZSRR. Jest to trudne zadanie, na Ukrainie przypomina chodzenie po zaminowanym polu, bo szukając ofiar NKWD, można niechcący odkryć szczątki zamordowanych przez UPA, co byłoby wysoce niestosowne ze względu na strategiczny sojusz z Ukrainą. Zapotrzebowanie polityczne bowiem jest głównym kryterium prawdy. Otwarte groby z Katynia mają być tak często pokazywane, aż ten obraz na stałe umieści się pod powiekami Polaków. Przygotowywany jest już drugi pełnometrażowy film o Katyniu, bo pierwszy był niedostatecznie antyrosyjski jak na wymagania prawdy. Instytut Pamięci Narodowej utworzono, biorąc za wzór centrum Wiesenthala, a Katyń ma pełnić rolę polskiego Holokaustu (wbrew słowom poety, pawiem narodów nigdy nie byłaś, ale papugą i małpą owszem, i to ci, Polsko, nie przeszło). Nikt nie przeczy, że komunistyczna wersja historii była zakłamana – głównie przez przemilczenia. Korekty, rewizje, uzupełnienia były niezbędne, nowe syntezy również. Komunistyczna prawda miała na celu ustanowienie nadrzeczywistości z jej wiarą w wyższość socjalizmu nad kapitalizmem. IPN-owska prawda służy wykreowaniu mitu, według którego naród polski był ciągle mordowany przez Rosję i zdradzany przez polskojęzycznych komunistów i donosicieli. Czuwał nad narodem i bronił ode złego polski Kościół święty i niepokalany. Profesor Jan Gross swoimi dwiema książkami zanegował ten mit i boleśnie ugodził w jego krzewicieli. Najwięcej oczywiście dostało się Kościołowi. Niektórzy biskupi są zaszokowani. Uparcie i konsekwentnie uprawiali martyrologię, czyli metodyczne rozdrapywanie ran i gojenie ich święconą wodą, aż tu pojawił się ktoś, kto tak rozdrapał, że aż arcybiskup warszawski Kazimierz Nycz jęknął: „Odbywa się ciągłe rozdrapywanie ran, które nigdy się przez to nie zabliźnią”. Już ani IPN, ani Kościół nie mają monopolu na rozdrapywanie ran i malowanie czarną smołą powojennej Polski. Gross ich przewyższył i chwilowo nawet przestraszył. Na razie chłopcy ipeenowcy są na Grossa rozeźleni nieproporcjonalnie do ciężaru zarzutów, jakie ośmielili się wysunąć – rzekomo chodzi im o błędy metodologiczne popełnione przez autora „Strachu”. Gdy dadzą sobie trochę czasu na myślenie, zauważą, że wiele z tego, co głosi Gross, da się przystosować do „programów badawczych” IPN. Autor „Strachu” przyznaje, że nie pisze niczego, o czym by już inni
Tagi:
Bronisław Łagowski









