IPN nie może być instrumentem narzucania nam solidarnościowych wyobrażeń o najnowszej historii Polski Artykułem Andrzeja Romanowskiego („IPN – bezprawie i absurd”, „Gazeta Wyborcza”, 25-26 września 2004 r.) ponownie została otwarta dyskusja na temat sensu istnienia Instytutu Pamięci Narodowej – chociaż autor tego wprost tak nie formułuje. W odpowiedzi funkcjonariusze tej instytucji (Antoni Dudek, Paweł Machcewicz, „IPN na celowniku”, Rzeczpospolita, 30 września 2004 r.) wezwali do dyskusji na ten temat. Chętnie skorzystam z zaproszenia, gdyż warto przypatrzeć się funkcjom, jakie spełnia ta solidarnościowa instytucja. Przedmiot sporu Co jest przedmiotem sporu? Otóż niby chodzi o zasady rządzące udostępnianiem dokumentów (tzw. teczek) osobom pokrzywdzonym w rozumieniu ustawy z 18 grudnia 1998 r. o IPN, które zajadle krytykuje Romanowski, ale w rzeczywistości idzie chyba o coś innego. Otóż Dudek i Machcewicz stwierdzają, że „w latach osiemdziesiątych liczba tajnych współpracowników SB wzrosła z 30 do około 100 tysięcy”. Jest rzeczą jasną, iż ta armia agentów musiała coś robić. I chyba nie będę daleki od prawdy, jeśli założę, że przede wszystkim ich zadanie polegało na próbie dokonania infiltracji kierownictwa NSZZ „Solidarność” na różnych jego szczeblach, a po 13 grudnia 1981 r. zasilenia szeregów podziemia. Bliższe zbadanie tej sprawy mogłoby wprowadzić spore zamieszanie wśród solidarnościowo-liberalnych beneficjentów przełomu 1989 r., a liczba środowiskowych autorytetów znowu zmniejszyłaby się. W tym momencie nie chcę uczestniczyć w kolejnej odsłonie walki między solidarnościowymi frakcjami. Nie należy tego konfliktu lekceważyć, chociażby ze względu na fakt, że to właśnie siły solidarnościowo-liberalne przejmą w przyszłym roku władzę w Polsce, ale interesuje mnie inna sprawa, która zdaje się być bezdyskusyjna dla obu stron aktualnego sporu o działanie IPN. Chodzi mianowicie o to, że podstawową funkcją tej instytucji nie jest wcale udostępnianie ubeckich i esbeckich dokumentów poszkodowanym – zamiast kilku milionów wniosków, na co liczono, wpłynęło ich jedynie kilkanaście tysięcy – ani prokuratorskie „ściganie zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu”, ale próba ukształtowania zbiorowej pamięci Polaków. Uczestnicy toczącego się sporu zgadzają się bowiem co do tego, że konieczny jest wysiłek, aby solidarnościowa wizja najnowszej historii naszego kraju została narzucona wszystkim Polakom, do czego właśnie mają m.in. służyć działania instytucji kierowanej przez prof. Leona Kieresa. Tu nie ma różnicy między publicystą „Gazety Wyborczej” a funkcjonariuszami IPN – chociaż w szczegółowych kwestiach mogą się różnić. A na takie stawianie sprawy nie powinno być zgody. Pamięć solidarnościowa a pamięć Polaków o PRL i NSZZ „Solidarność” Pamięć solidarnościowa jest stosunkowo prosta, żeby nie powiedzieć: prostacka. Polska powojenna była opresywnym państwem policyjnym – to i tak postęp, bo do niedawna jeszcze upierano się, że przez cały okres powojenny mieliśmy do czynienia z porządkiem totalitarnym, ale widać, że wysiłek edukacyjny ze strony prof. Andrzeja Walickiego nareszcie zaczyna przynosić efekty – a wyzwolenie zawdzięczamy istnieniu NSZZ „Solidarność”, a przede wszystkim jego dojrzałemu pod względem politycznym kierownictwu. Ku jawnej irytacji przywódców wszystkich frakcji obozu solidarnościowego większość Polaków jednak dobrze myśli o Polsce lat 1944/45-1989. 43% z nas pozytywnie ocenia tamtą epokę, źle postrzega ją jedynie 34%. Te dane pochodzą z badań „Społeczeństwo polskie wobec przeszłości” przeprowadzonych w grudniu 2003 r. przez Pentor i Instytut Studiów Politycznych PAN. A w Sondażu Trzech z maja 2004 r. ponad połowa z nas za najlepszego polskiego przywódcę po II wojnie światowej uznała Edwarda Gierka, który pokonał Lecha Wałęsę, Aleksandra Kwaśniewskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Jeśli jeszcze uwzględni się fakt, że większość Polaków podziela racje stojące za decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego, to widać, że zmasowana propaganda, której jesteśmy poddawani nieustannie po 1989 r., zupełnie nie przynosi spodziewanych efektów. Ciągle większość z nas w ocenie przeszłości kieruje się – horribile dictu – dążeniem do prawdy, a nie wymaganiami solidarnościowej poprawności. Antoni Dudek w dyskusji redakcyjnej dwumiesięcznika „Arcana” (nr 38/2001), zatytułowanej w wielce charakterystyczny sposób „Pamięć narodowa i jej strażnicy”, mówił: „Przyszedłem do IPN, ponieważ uważam, że jest on szansą na częściową zmianę świadomości, może nie całego społeczeństwa (bo całe społeczeństwo w ogóle nie ma świadomości historycznej), ale jego elity – na sprawy PRL, na ocenę przeszłości komunistycznej”. To dość minimalistyczne założenia, ale nie sądzę, aby osłabiało
Tagi:
Lech Mażewski









