Październik 1964 r., pierwsze tygodnie mojej nauki licealnej: z radia donoszą, że mija 100 lat od urodzin Stefana Żeromskiego. Październik 1974 r., pierwsze dni mojej pracy zawodowej: z radia słyszę, że od urodzin Żeromskiego mija już lat 110. Tak mi się kojarzą te rocznice, pojawiające się na kolejnych etapach mego życia. A tu za 10 dni minie 100 lat – tym razem od śmierci pisarza. A zatem od tamtej pierwszej wiadomości mam już za sobą lat 61. Czyli dokładnie tyle, ile trwało życie Żeromskiego. I mogę się tylko pocieszać, że ludzie żyli wtedy krócej.
Należę do ostatniej chyba generacji, dla której Żeromski był twórcą ważnym. Do dziś scena z „Syzyfowych prac”, w której Bernard Zygier czyta w klerykowskim gimnazjum zakazaną „Redutę Ordona”, wywołuje we mnie dreszcz przejęcia. „Syzyfowe prace”, rzecz o rusyfikacji, znajdowały się w programie PRL-owskiej szkoły. Na ogół jednak szkoła ta uprzywilejowywała Żeromskiego „społecznego”, kosztem Żeromskiego „narodowego”. Na modłę „społeczną” interpretowano też opowiadanie „Rozdzióbią nas kruki, wrony”, co wprawdzie wymowy utworu nie fałszowało, lecz niebezpiecznie ją spłaszczało. Jednak w tamtych warunkach ustrojowych nie mogło być inaczej. Żeromski – jak sam pisał – był „chory na Moskali”, jego „Mogiła” czy „Uroda życia” miały oblicze otwarcie antyrosyjskie. Nie sposób było ocalić w PRL całości jego dorobku, ale ocalono zdecydowaną większość. A Żeromskiego otoczono kultem.
Ten kult uznawałem jednak za fałszywy. Zwłaszcza nie mogłem się pogodzić ze szkolną analizą „Przedwiośnia”, w której akcentowano słowa Cezarego Baryki o „odwadze Lenina”, a pomijano określenie pochodu na Belweder jako „młodej gwardii, a raczej awangardy sowietów”. Nie wspominano też, co o „Przedwiośniu” sądził sam autor
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl









