Święta to właśnie czas, w którym trochę zawieszamy nasze temperamenty
Dr Michał Rydlewski – etnolog i filozof; adiunkt w Zakładzie Medioznawstwa Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego. Naukowo zajmuje się m.in. antropologią kuchni.
Dziś niektórzy uciekają przed świętami do ciepłych krajów – z lęku przed tym, że trzeba usiąść do stołu z ludźmi o odmiennych poglądach.
– Gdy w okresie przedświątecznym przejrzymy prasę, natkniemy się na listy czytelniczek żalących się, jak to mają już dosyć podpitego wuja, homofobii, religii czy pytań o dzieci, więc postanowiły pojechać z przyjaciółmi na drugi koniec świata, żeby się odciąć od prowincji, z której pochodzą. Sformułowania „ucieczka” czy „lęk” zostają zamienione raczej na „strefę komfortu”, „troskę o siebie”, „dobrostan psychiczny”. To dodaje sprawczości i nie czyni ich ofiarami sytuacji, do których kiedyś musiały się dostosowywać, a dziś już nie chcą. Pytanie, na ile ten obraz świąt wykreowany w mediach jest rzeczywisty. Czy faktycznie ludzie są tak „umęczeni” spotkaniami z bliskimi? Bo można odnieść wrażenie, że kontakt z rodziną oznacza stres pourazowy.
Głównie media karmią nas taką indywidualistyczną postawą?
– To promocja postawy nie tyle nawet indywidualistycznej, ile hiperindywidualistycznej. Dodatkowo podszytej dyskursem psychoterapeutycznym, który dawno wymknął się z gabinetów i kolonizuje umysły „dobrze wykształconych z dużych miast”. Choć w gruncie rzeczy mamy do czynienia z chamofobiczną i klasistowską stereotypizacją. Chodzi o etykietowanie klasy ludowej oraz prowincji jako z istoty gorszej, gdyż zakorzenionej w tradycji i religijności. Ze świąt tworzy się jakąś karykaturę, niczym „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego.
A co, jeśli rzeczywiście części ludzi spotkanie z rodziną jawi się jako koszmar?
– Rozumiem „troskę o siebie”, wyznaczanie granic tego, co jest możliwe do zaakceptowania, a co nie. Każdy z nas to robi. Kłopot w tym, że coraz częściej zamykające się w twierdzy swojego poczucia bezpieczeństwa „rozpieszczone umysły” – by użyć tytułu książki amerykańskich psychologów społecznych Jonathana Haidta i Grega Lukianoffa – nie są w stanie pójść na jakiekolwiek kompromisy, nawet na te kilka dni w roku. Wszelkie poglądy inne niż własne urażają czy wręcz są przemocą. Ten hiperindywidualizm doprowadza do upadku człowieka publicznego, potrafiącego być z innymi – słowem do końca towarzyskości.
Towarzyskość polega w dużej mierze na zakładaniu masek. Może to dobrze, że jednak mniej udajemy?
– Towarzyskość wcale nie równa się nieautentyczności, ona sprzyja pokojowemu, wspólnotowemu byciu razem. Tam, gdzie każdy stawia na siebie, nie może być mowy o wspólnocie. Autentyczność to dzisiaj fetysz. Muszę robić to, co czuję. Co podpowiadają mi moje emocje wywołane jakimś zachowaniem czy słowem, które interpretuję tak, jak ja chcę, nie licząc się czasami nawet z intencją nadawcy. Ciotka pyta o dzieci? Straszne, to moja prywatność! A może robi to z dobrego serca? Rozumiem, że ingerencja w naszą intymność może być przykra, ale w rodzinie uznaje się, że dzieci są ważne, więc się o nie pyta. „Bycie sobą” może być świetną drogą do skupienia się na sobie i tylko sobie, w efekcie prowadzi do przekonania, że cały świat mnie opresjonuje. Muszę dbać o swój komfort, no to uciekam od toksycznej rodziny.
Porady w stylu „dbaj o siebie” niczego więc nie naprawią?
– Po przekroczeniu pewnego progu krytycznego wspólnotowości mogą wręcz doprowadzać do katastrofy społecznej. Bo problem jest społeczny, a nie indywidualny. Dziś obserwujemy tylko skutki naszych przemian kulturowych. Tego, że przestaliśmy siebie nawzajem słuchać, rozumieć, być ciekawi innych osób (nawet najbliższych). Nie umiemy już ze sobą rozmawiać, nasze światy społeczne czy polityczne się rozjechały. Media potrafią tę rzeczywistość świetnie nakręcać, wyolbrzymiać. Na przykład nie dając innych obrazów, choćby takiego, że święta to właśnie czas, w którym trochę zawieszamy nasze temperamenty. To media w ogromnej mierze wpływają na dzisiejszą katastrofę samotności lub odcinania się od rodziny jako generalnie czegoś złego i patologicznego, gdyż uniemożliwiającego „bycie sobą”.
Wyobraźmy sobie rodzinę przy świątecznym stole. Dziadek pożeracz golonki, ciocia na wiecznych dietach i wnuczek weganin. Czy współcześnie jedzenie jako praktyka kulturowa, zamiast pełnić odwieczną funkcję wspólnotową, tylko bardziej antagonizuje?
– Te różnice są oczywiście widoczne w czasie świąt, choć raczej słabną, jeśli kiedyś w ogóle były tak wyraźne poza medialnym, zideologizowanym obrazem











