Orły publicystyki utożsamiają całe 45 lat PRL ze swoim musztardowo-octowo-zomowskim okresem i ewentualnie ze stalinowską siedmiolatką swoich rodziców Edward Redliński – Czy czuje się pan pisarzem opozycyjnym? – Wobec czego? SLD? PiS? Kościoła? Internetu? Pornografii? Słowo „opozycja”, „opozycyjność” utraciło dawną, peerelowską jednoznaczność. – Wobec transformacji… – Odpowiem słynnym paradoksem Lecha Wałęsy: jestem za, a nawet przeciw. – Ale w ostatnich trzech pana książkach: „Transformejszen”, „Telefrenia” i „Bumtarara” nie pozostawia pan suchej nitki na przemianach ustrojowych i społeczno-kulturowych po 1989 r. – Na pewno? Przecież „Transformejszen” kończy się happy endem: główny bohater, ofiara i wróg transformacji, dojrzewa i – wzorując się na McDonaldzie – zakłada swoją globalistyczną sieć McBigos. Jego gruba i zgnuśniała żona odzyskuje sportową sylwetkę i urodę. Córka, uczennica, prywatyzuje z rówieśnikami szkołę. A proboszcz porządkuje ekonomikę parafii, komercjalizując usługi kościelne. – A „Telefrenia”? Nie przesadził pan z tym terrorem mediów? Czy naprawdę gazety, telewizja, internet zdominowały naszą wyobraźnię aż do sfer intymnych? – Oczywiście! Ideały, wzorce zbiorowe i osobiste są nam wmawiane przez telewizję w symbiozie z tabloidami i gazetami oraz internetem. Media są coraz atrakcyjniejsze, perfidne, wyrafinowane. Kiedyś zdarzyło mi się zapaść – poprzez odsyłacze i skojarzenia – na parę godzin w encyklopedii czy „Słowniku języka polskiego”. Dziś boję się włączyć komputer, bo zaczepiwszy rano o jakąś błahostkę, mogę zapaść się na kilka godzin w dżungli przeglądarek, zapominając o zadaniu początkowym. Ale przecież w happy endzie „Telefrenii” obydwaj główni bohaterowie – Ojciec i Syn – wyplątują się ze swoich uzależnień. – „Bumtarara”, czyli „Szkice z wyprawy antyamerykańskiej” kończy pan wyznaniem, że Ameryka nie zafascynowała pana. Ale Nowy Jork tak! Skąd to rozróżnienie? – Bo jeśli idzie o prowincję, wolę naszą, polską, od amerykańskiej. Nasza – bardziej żywiołowa, nieuporządkowana, naturalniejsza. A Nowy Jork? To nie USA. To 10-milionowe państwo w państwie. Świat w pigułce. Żadne miasto świata nie ma lepszej, bardziej proporcjonalnej reprezentacji narodowości, ras, wyznań, zamożności. Skala różnorodności nowojorskiej – oszołamia! Są w Nowym Jorku takie „punkty obserwacyjne”, że wystarczy stać – patrzeć – słuchać, a cała ludzkość defiluje ci przed oczami – wszelkie talenty, urody, dziwactwa, nieszczęścia. Podróż stacjonarna! Ja stoję czy siedzę – a to świat podróżuje przede mną. – Dlaczego w podtytule swoją wyprawę nazwał pan „antyamerykańską”? – Jadąc do USA w 1984 r., byłem jednym z tych nielicznych, którzy nie wierzyli w „rajskość” Ameryki. Pamięta pan serię dowcipów pod hasłem „szczyt”? Odpowiedź na pytanie o szczyt opozycyjności brzmiała: „Przeskoczyć w Peweksie ladę i poprosić o azyl polityczny”. Wiedziałem, na podstawie wielu własnych obliczeń statystycznych, że kluczem do mitu – i nieporozumień – jest przelicznik. Znajomi wracający z USA mówili: „Tam w jeden dzień zarabiałem tyle, co tutaj przez dwa miesiące”. – 20 lat temu średnia pensja miesięczna wynosiła u nas 20 do 25 dolarów… – Tak, dolarów amerykańskich. Dopiero w USA to sobie rozgryzłem, ten przelicznik. Że źródłem tego 60-krotnego przebicia jest przemyt. I to podwójny przemyt. Do USA Polak przemycał swoją siłę roboczą, za którą tam płacono sześć-osiem razy więcej niż w PRL, a za przemycony z powrotem dolar można było kupić w Polsce sześć-osiem razy więcej niż za tegoż dolara w USA. Iloczyn dwóch „przemytów” dawał owo fantastyczne 50-, 60-krotne „przebicie”. – Czyli mit Ameryki miał jednak realne podstawy w postaci realnego wzbogacenia się gastarbajterów. – Właśnie! Dobrze pamiętam frustrację przyjaciół w Niujorku w roku 1990, złość na Balcerowicza, że „wszystko nam spieprzył”. Dziś średnia pensja wynosi 600-700 dol. miesięcznie. Zarabiamy dolarów 20, 30 razy „więcej” niż wtedy. Ale czy możemy za nasze zarobki kupić 20, 30 razy więcej żywności? Metrów kwadratowych? Hektarów? W posłowiu do „Szczuropolaków” napisałem: „To, że większość Polaków czuje się dziś oszukana i rozczarowana, i kapitalizmem, i Ameryką, zawdzięczamy – Balcerowiczowi. Balcerowicz urealnił, ale nie złotówkę, lecz – dolara. Rozbił oszukańcze szkło powiększające. Tak, Amerykanie wcale nie byli od nas sześćdziesiąt razy bogatsi ani sześćdziesiąt razy bezpieczniejsi, ani
Tagi:
Leszek Żuliński









