Do Moskwy polecieliśmy jako urzędnicy, którzy mają zapewnić sprawną organizację, a musieliśmy identyfikować ciała i pomagać rodzinom Jacek Najder – (ur. 1960 r.) socjolog, dyplomata; pracował w placówkach dyplomatycznych w Korei Południowej i Pakistanie, w latach 2007-2008 ambasador RP w Afganistanie, w latach 2008-2011 wiceminister spraw zagranicznych; od 2011 r. ambasador RP przy NATO. Odznaczony m.in. Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2011). – Od razu powiem, że nie pamiętam ciągu zdarzeń. Tylko emocje, sceny, które jak w filmie szybko następują jedna po drugiej, jakoś się łączą, ale nie tworzą ciągłej narracji. Ta narracja rwie się w najważniejszych odsłonach. Kiedy dowiedział się pan o katastrofie? – Około godz. 9. Od pani minister Grażyny Bernatowicz. Jak jest taka informacja, to wsiada się w samochód i przyjeżdża. W MSZ byłem między godz. 10 a 10.30. Pierwsze kroki skierowałem do naszego Centrum Operacyjnego, a potem spotkaliśmy się na gorąco w gabinecie dyrektora Króla, szefa sekretariatu ministra, z ministrem Wojciechowskim i panią minister Bernatowicz, która wróciła właśnie z podróży służbowej. Zaraz potem kolejna informacja – jest spotkanie u pana premiera, więc pojechałem do KPRM. Minister Sikorski już tam był. Na spotkaniu u premiera przede wszystkim padały pytania, czy ktoś przeżył, w jakim stanie jest samolot, co się dzieje z ciałami. Byliśmy w lepszej sytuacji niż po katastrofie autobusu pod Berlinem, bo w Smoleńsku mieliśmy kolegów – ambasadora Bahra i Dariusza Górczyńskiego, którzy na bieżąco mogli na te pytania odpowiadać. Pan premier podjął decyzję, że leci do Smoleńska. Wróciłem do MSZ. Najważniejsza sprawa – uzyskanie zgody na przelot samolotu. Koledzy z Departamentu Wschodniego prowadzili rozmowy z ambasadą białoruską i rosyjską, żeby je uzyskać. Potem – zorganizowanie kolumny transportowej z Witebska. W trakcie – spotkanie różnych służb i instytucji w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, żeby ocenić sytuację, co możemy i co powinniśmy zrobić. Wsiedliśmy do samolotu. Nie pamiętam, o której godzinie. Dlaczego to pan poleciał? – Dlaczego ja? Bo w kolejności zastępstw ministra spraw zagranicznych jest pani minister Bernatowicz i ja. Poza tym byłem w Afganistanie, a wcześniej w Iraku i mam pewne doświadczenie działania w trudnych sytuacjach. A kilka miesięcy wcześniej byłem członkiem zespołu zajmującego się sprawą porwania i zabójstwa w Pakistanie polskiego obywatela Piotra Stańczaka. Wiem, że człowiek koncentruje się wtedy na pracy, którą ma do wykonania. Zaskoczyło mnie – pozytywnie – jak szybko zadziałały władze, najpierw białoruskie, potem rosyjskie. Przejazd z Białorusi na terytorium Federacji Rosyjskiej odbył się bez żadnego problemu, przesiedliśmy się z jednej kolumny w drugą. Nie bał się pan lecieć samolotem? – Nie. To był samolot wyczarterowany od LOT. Leciało kilkanaście osób. Poza panem premierem m.in. minister Graś, minister Arabski, minister Miller, minister Kwiatkowski, szef BOR gen. Janicki, lecieli też asystenci, pracownicy Kancelarii Premiera, była pani dyrektor Agnieszka Wielowieyska. Jechałem z nią potem samochodem do Smoleńska. Do Witebska przylecieliśmy o szarówce. Podobno jechaliście 170 km na godzinę? – Nie wiem. Ale szybko. Widzieliście kolumnę Kaczyńskiego? – Tak, minęliśmy ich. Kto z Kancelarii Premiera dzwonił do Jarosława Kaczyńskiego, żeby się zabrał z wami? – To się działo poza mną. Mój udział zaczyna się w Smoleńsku. Poseł Kowal zadzwonił, ale jak już byliśmy na miejscu. Esemesowałem z nim, a potem rozmawiałem. Znałem go, był wiceministrem w MSZ w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Zadzwoniłem do niego, żeby mu powiedzieć, że widzę, co się dzieje, i że te zarzuty wobec nas są – w mojej ocenie – kompletnie pozbawione podstaw; że z mojej strony wyglądało to zupełnie inaczej. Czyli jak? – Nie wiem nic o tym, żeby ktokolwiek w jakikolwiek sposób wywierał presję na stronę rosyjską w celu spowolnienia ich przejazdu. I sądzę, że nikt rozsądny nie mógł nawet wymyślić takiego scenariusza, ponieważ koszty działań tego rodzaju byłyby ewidentne. Sądzę, że zadziałał tu bardzo prosty mechanizm. Z całym szacunkiem dla pana prezesa Kaczyńskiego – kolumna z premierem miała priorytet i policja rosyjska to respektowała. I jakkolwiek to sucho brzmi, sądzę, że taka jest logika w każdej służbie, która ma doprowadzić VIP-a na miejsce. A to premier jest VIP-em. Tyle. Nie mogliście zatrzymać się chociaż przy nich na tej drodze? – Powiem szczerze: było ciemno, więc nawet nie wiem,
Tagi:
Teresa Torańska









