Teraz możemy wszystko

Teraz możemy wszystko

Bracia Kaczyńscy otrzymali nadzwyczaj sprawne narzędzie dokonywania czystek partyjnych Ten akt prawny ma nieco mylący tytuł. W rzeczywistości ustawa, która weszła w życie 26 października, nie mówi o „państwowym zasobie kadrowym i wysokich stanowiskach państwowych”, lecz o całkowitym podporządkowaniu wszystkich organów administracyjnych, urzędów i instytucji państwowych premierowi RP. To w istocie powrót do czasów PRL. Tylko bowiem premierzy sprawujący urząd za komuny mieli tak silną władzę jak Jarosław Kaczyński. W istocie zaś mieli słabszą. Pozycję premierów PRL ograniczały bowiem dyrektywy formułowane przez Biuro Polityczne PZPR, które sugerowały im, jakie decyzje powinni podjąć. Kompetencji premiera Jarosława Kaczyńskiego nie ogranicza teraz nikt i nic. Można je uszczuplić, jedynie odwołując premiera ze stanowiska, co z oczywistych powodów nie nastąpi chyba prędko. Bracia Kaczyńscy bardzo wzięli bowiem sobie do serca komunistyczną zasadę „raz zdobytej władzy nie oddamy”. A ustawa, która właśnie zaczęła obowiązywać, sprawowaną przez premiera władzę niepomiernie poszerza i umacnia. Państwo to oni O co chodzi w tej ustawie? Najważniejszy nie jest oczywiście żaden zasób kadrowy, lecz sposób powoływania i odwoływania osób sprawujących ważne stanowiska państwowe i administracyjne. Mocą nowego aktu prawnego premier zyskał prawo ich powoływania i odwoływania „w każdym czasie”. Nie ma już mowy o konkursach, kadencjach, kompetencjach rad nadzorczych – czyli wszystkich tych uprawnieniach, które miały uchronić normalny bieg spraw administracyjnych w państwie od partyjnych zakusów kolejnych ugrupowań rządzących. Teraz, z woli braci Kaczyńskich, te bezpieczniki zostały usunięte, a urzędnik już wie, że nie służy państwu, lecz premierowi. Na marginesie można tu wtrącić, iż dyskusja, w jakim stopniu lider ugrupowania, na które głosowało raptem 10% wyborców, reprezentuje całe państwo i czy zawsze działanie urzędnika dla dobra państwa i jego obywateli jest tożsame z działaniem dla dobra premiera i jego partii, staje się jałowa, gdyż według Jarosława Kaczyńskiego „państwo to ja” i żadne inne poglądy nie są uprawnione. Przepisy nowej ustawy obejmują w sumie ponad setkę ważnych instytucji. Od A (Agencja Nieruchomości Rolnych) do Z (Zakład Ubezpieczeń Społecznych), ponadto departamenty i równorzędne im komórki w ministerstwach, urzędach centralnych, urzędach wojewódzkich, służbie zagranicznej, wszelkich państwowych jednostkach organizacyjnych itd. Dotychczas kandydaci ubiegający się o podobne stanowiska musieli (z nielicznymi wyjątkami) przejść procedurę konkursową. Z konkursami jak z demokracją – to marne rozwiązanie, ale dotychczas na świecie nie wymyślono nic lepszego. Zdarzało się, że były ustawiane, wygrywali ci, którzy mieli wygrać, jednak nie ulega wątpliwości, że powoli, powoli, stawały się one coraz bardziej obiektywnym narzędziem wyłaniania kandydatów. PiS-owska ustawa kadrowa skończyła teraz z tym zawracaniem głowy. Konkursów już nie będzie, te, które trwają, zostały przerwane, a ludzi na stanowiska powołuje sam premier lub – w przypadku urzędów nieco niższej rangi – odpowiedni ministrowie bądź urzędnicy, wcześniej mianowani przez premiera albo na jego wniosek. Przykładowo wojewódzkich lekarzy weterynarii i ich zastępców powołuje główny lekarz weterynarii, powołany przez premiera, a głównego inspektora audytu wewnętrznego – minister finansów. Cała władza z rąk rad W praktyce, ponieważ nie ma konkursów, oznacza to stuprocentową koncentrację władzy kadrowej w rękach premiera Kaczyńskiego. Mówiąc ściślej, konkursy na wysokie stanowiska mogą zostać zorganizowane – ale tylko i wyłącznie wtedy, jeśli zażąda tego sam premier. Jest to także uderzenie w rady nadzorcze funkcjonujące w instytucjach państwowych, które zostają pozbawione jakichkolwiek funkcji władczych. No bo przecież – przykłady pierwsze z brzegu – który prezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, ZUS czy jakiegokolwiek innego urzędu będzie zwracał choćby minimalną uwagę na swoją radę nadzorczą, jeśli może go powołać i odwołać w każdej chwili tylko i wyłącznie premier. Rady nadzorcze były zresztą od dawna solą w oku braci Kaczyńskich, bo zakłócały centralistyczną strukturę pełnej władzy, spływającej w dół od prezesa i premiera. Zdarzało się przecież, że rada nadzorcza miewała – skandal! – inne zdanie niż premier. Dlatego już w ubiegłym roku prezydent Lech Kaczyński uważał za absurd i ostro krytykował to, że rząd ma tylko „pośredni wpływ” (właśnie za pośrednictwem rad nadzorczych) na odwoływanie i powoływanie szefów wielu ważnych instytucji, agencji i funduszy. Wielu

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2006, 44/2006

Kategorie: Kraj