Sojusz po przejściach

Sojusz po przejściach

Kongres SLD: opozycja przysiadła, więc na czele niezadowolonych będzie musiał stanąć Leszek Miller

Miała być burza, twarda walka o władzę, a będzie formalność. Jeszcze kilka tygodni temu mówiono, że kongres SLD odwoła Leszka Millera, że w Sojuszu nastąpi zmiana. Byli już tacy, którzy rozdawali stanowiska w SLD. Teraz nikt nie wątpi, że na szefa partii ponownie zostanie wybrany Leszek Miller, jego zastępcy pochodzić będą z jego rekomendacji, podobnie będzie z wyborami do rady krajowej, choć akurat tam może rozegrać się jakaś walka.
„Opozycja przysiadła”, padają komentarze. Rzeczywiście, wszyscy wymieniani jako ci, którzy mogliby rzucić Leszkowi Millerowi rękawicę, wyraźnie spuścili z tonu. Józefowi Oleksemu, którego zwolennicy niedawno mówili, że właśnie „nadchodzi czas Józefa”, starczyło odwagi, by wydobyć z siebie, że „zastanawia się, czy nie kandydować na stanowisko wiceprzewodniczącego”. Jerzy Szmajdziński i Marek Borowski w ogóle nie zadeklarowali chęci walki. „Nikt poważny nie wystawi swojej kandydatury w takiej sytuacji, nie wystawi się na zająca”, komentuje Izabella Sierakowska, która nie boi się krytykować premiera. „A może Wiesław Kaczmarek znów wejdzie do gry?”, zastanawia się, przypominając, że w r. 1997, kiedy Miller zastępował Oleksego na stanowisku szefa SdRP, Kaczmarek był jego kontrkandydatem.
Ale to spekulacje. Bo teraz, po wygranym referendum, po przemówieniu premiera na Radzie Krajowej SLD, po głosowaniu w Sejmie nad wotum zaufania wobec jego rządu SLD-owscy baronowie, wpływowi działacze, ci sami, którzy parę tygodni temu załamywali ręce nad Leszkiem Millerem, znów zaciągają się pod jego sztandary. Jakby zapomnieli o sondażach, którymi tak chętnie wymachiwali. I o wyborcach odchodzących od SLD.
„To był majstersztyk, żeby w ciągu kilku dni paroma manewrami przejąć inicjatywę, wywinąć się z politycznej śmierci – komentuje jeden z nich. – Premier pokazał, że jest wielkim graczem. Nie jest tak silny jak dwa lata temu, ale wciąż rozdaje karty”. Nasz rozmówca opisuje atmosferę ostatnich dni z lekko skrywanym uśmiechem: „Czasami chęć przypodobania się zwycięzcy przekracza granicę dobrego smaku. Jedna z posłanek spóźniła się na posiedzenie rady krajowej, więc nie słuchała przemówienia Millera. Ale natychmiast gdy go spotkała, przy wszystkich zaczęła mówić: panie premierze, z daleka widać lepiej, to było wystąpienie męża stanu, brawo… Gdy podczas posiedzenia klubu SLD przed piątkowym głosowaniem Marek Borowski zaproponował, żeby Leszek Miller przełożył wniosek o wotum zaufania, połączył go z pakietem ustaw reformujących finanse państwa. Widać, że nie spodobało się to premierowi. Błysk w jego oczach dojrzało kilku wiernych posłów i natychmiast zaatakowali marszałka. Tak jest w SLD”.
„Pyta mnie pan o przyszłość Sojuszu. Sprawy społeczne zależą od wielu niewiadomych. Czy jeszcze kilka tygodni temu spodziewaliśmy się takiej wolty Millera?” – zastanawia się prof. Janusz Reykowski.

Pochwała aparatu

Sojusz jest partią aparatu, ludzi kierujących strukturami wojewódzkimi, powiatowymi, miejskimi. Z reguły są oni bardzo sprawni organizacyjnie, potrafią rozgrywać ludzi, znają struktury i układy, zwłaszcza lokalne, w których płynnie się poruszają. Zwykle marnie się prezentują w mediach i trudno wydobyć z nich jakąś szerszą wizję. Wyjątków jest niewiele – z Andrzejem Celińskim na czele, który daje SLD twarz zachodniego Europejczyka, sięgającego myślą dalej niż korytarze partyjnych siedzib i najbliższe wybory.
Dla reszty polityka to rozstawianie ludzi, a w czasie kampanii wyborczej rozwieszanie plakatów. Poza tym wiele ich różni. Tak jest na przykład wśród SLD-owskich baronów, czyli liderów wojewódzkich. Mamy tam ludzi biznesu lub z biznesem związanych, jak Jerzy Jędykiewicz z Gdańska, Henryk Długosz z Kielc (jestem sierżantem Leszka Millera – mówi dumnie), czy niedawny lider łódzkiego SLD – Andrzej Pęczak. Są też działacze, którzy mniej akcentują sprawy biznesowe, a częściej mówią o lewicy i jej powinnościach. Należą do nich na przykład Wiesław Ciesielski, do niedawna lider SLD na Podkarpaciu, Kazimierz Chrzanowski (Małopolska) i Leszek Szatkowski (Warmia i Mazury). Są też tzw. twardzi faceci preferujący metody wojskowe. Takim jest Andrzej Brachmański (ziemia lubuska), takim chciał być Mariusz Łapiński (jeszcze niedawno szef SLD na Mazowszu). Obok nich mamy grupę nowych baronów, zastępujących liderów wojewódzkich, którzy odeszli do rządu. Pozostają oni w cieniu poprzedników albo też, jak lider łódzkiego SLD, Krzysztof Makowski, skrupulatnie realizują zalecenia Leszka Millera.
Obok wojewódzkich baronów mamy kolejne struktury, powiatowe, miejskie, liczącą kilka tysięcy grupę aparatu. Ta machina wyłoniła 850 delegatów na kongres. I trudno się spodziewać po nich chęci do zmian.
Dlaczego? Bo taka jest logika działania aparatu. Każda zmiana wprowadza element niepewności, zagrożenia. A brak zmiany? To z kolei grozi tym, że Sojusz przegra najbliższe wybory, że na trwałe zostanie zepchnięty do opozycji. Ale nawet wówczas partyjni liderzy dadzą sobie radę. To oni układają listy wyborcze, więc – ponieważ umieszczą się na ich szczytach – zawsze gdzieś się załapią. Czy do Sejmu, czy do sejmiku wojewódzkiego. Więc nawet jeżeli będą w opozycji, przeżyją ten czas wygodnie. Przetrwają te kilka lat, krytykując rządzących, aż kolejna fala wypchnie ich do góry. To oczywiście – jak dowodzi przykład AWS – mogą być złudne rachuby, bo baronowie na fali niezadowolenia, są wycinani w pierwszej kolejności, ale ludzie aparatu SLD tak nie myślą. Raczej sądzą, że najgorsze ich ominie.
Z tego punktu widzenia dla aparatu najgroźniejsze nie jest osłabienie partii, jej gorszy wynik. Dla tych ludzi największym zagrożeniem są walki wewnętrzne i podziały, które mogą doprowadzić do rozpadu partii, głębokie zmiany pokoleniowe i kadrowe. Dlatego aparat zawsze będzie się skupiał wokół przywódcy, który zagwarantuje jedność formacji. Nawet jeżeli brak jakichkolwiek zmian miałby prowadzić do uwiądu SLD, do odpływu wyborców i zdolniejszych działaczy.
Ten proces ma zresztą miejsce. „Starzejemy się – przypomina Sierakowska. – Liderzy SLD dobiegają sześćdziesiątki, za cztery lata będą mieli powyżej 60 lat. Już teraz ich miejsca powinni zajmować czterdziestolatkowie, trzydzielatkowie. Ale ich nie widać. Zostali wycięci”.
I co z nimi się stało? W 1999 r. młode, pełne entuzjazmu twarze były wizytówką SLD. A teraz? Część z nich odeszła od polityki, część znalazła pracę w administracji publicznej, w różnych instytucjach. Dziś najczęściej deklaruje apolityczność, alergicznie reaguje na wspomnienia o działalności partyjnej.

Krytyka aparatu

Zostali natomiast ludzie aparatu, przeważnie z doświadczeniem z pracy w aparacie PZPR. To również ciągnie SLD w dół. Zresztą SLD ciągnie w dół cała jego struktura, de facto nieprzydatna we współczesnej Polsce.
Owszem, w czasach PZPR, w świecie wielkich zakładów pracy i wysoko uprzemysłowionej klasy robotniczej aparaty partyjne się przydawały. Organizowały partię, angażowały jej członków. Ale dzisiejszy świat wygląda zupełnie inaczej. Nie ma potrzeby wszystkiego tak bardzo kontrolować jak PZPR. Poza tym inne są metody docierania do wyborców.
W takim społeczeństwie bardziej mobilna jest partia zbudowana z niewielkiej grupy zawodowych polityków, otoczonych instytucjami badawczymi, fundacjami i ekspertami. Docierająca do społeczeństwa poprzez media. Taka partia nie potrzebuje aparatu chociażby dlatego, że jest to balast, kilkudziesięciotysięczna armia ludzi zawsze głośno domagająca się, by dać jej jakieś stanowiska. W polskich warunkach wygląda to tak, że ludzie idą do polityki, by załapać się na jakiś dobry etat. Dlatego szli do SLD, tak jak wcześniej szli do AWS, a teraz do PiS i PO, a niektórzy do Samoobrony.
Sojusz stoi więc przed dylematem, jak budować swoje struktury. Tym bardziej, że zawsze brakuje stanowisk, by zaspokoić wszystkich chętnych i potrzebujących.
A to rodzi kolejną falę frustracji. „W SLD zauważam tendencję skrzętnej zapobiegliwości działaczy – ocenia Jerzy Urban. – Władza idzie w parze z posiadaniem, z załatwianiem spraw biznesu. A tego nigdy nie powinno się łączyć”.
„Skrzętna zapobiegliwość” zmieniła SLD i materialnie, i ideowo. Jeszcze kilka lat temu – nie wspominając o pierwszej połowie lat 90. – tematami dyskusji w Sojuszu były takie sprawy jak los pokrzywdzonych przez transformację, bezrobotni, wyrównywanie szans, choćby przez system powszechnej oświaty, prawa kobiet czy prawo do aborcji. Dziś, gdy Leszek Miller mówił, że rozważy wprowadzenie podatku liniowego, działacze SLD odpowiedzieli mu oklaskami. „Jesteśmy pragmatykami”, deklarują. Tylko że oznacza to coraz częściej, iż zrzucili z siebie ciasny surdut socjaldemokratów, w których ubrał ich Aleksander Kwaśniewski w roku 1990, i wrócili do dawnych garniturów sytych funkcjonariuszy partii władzy.

Zmiany

Czy liderzy SLD są świadomi tej sytuacji? Trudno sądzić, by mogło być inaczej. Leszek Miller idzie na kongres z propozycjami zmian w statucie partii, które zwiększyłyby uprawnienia centrali. Mówiąc wprost – by można było szybko pozbywać się działaczy zamieszanych w afery, korupcję, kompromitujących SLD, by ukrócić sobiepaństwo lokalnych notabli. By wygrywać z aparatem. Zmiany mają zresztą iść głębiej – jeśli chodzi o sprawy kadrowe, ma być inna grupa wiceprzewodniczących, rozpatrywane są również warianty zmniejszenia rady krajowej do 100 osób. Oraz rezygnacja z zasady, że zasiadają w niej z urzędu posłowie i senatorowie.
Czy te wszystkie posunięcia uczynią z SLD partię sprawniejszą i uczciwszą?
Prof. Jerzy J. Wiatr uważa, że tak. „Miejsce SLD na polskiej scenie politycznej jest ugruntowane – mówi. – W tej chwili decyduje się, czy będzie to miejsce na poziomie 20% poparcia, czy też SLD odzyska część wyborców, którzy głosowali na Sojusz w 2001 r., a teraz się odwrócili”.
„Kongres nie może rozwiązać problemów, które nawarstwiły się przez wiele lat – dodaje Wiatr. – On określa kierunki. Jeśli je właściwie określi, to w ciągu kilku miesięcy nastąpią zmiany na dobre. Uważam, że batalia o przyszłość SLD nie jest przegrana”.
Czy tak będzie?
Izabella Sierakowska jest sceptyczna. „Wydaje mi się, że będzie to kongres bez owacji – mówi. – Bardzo mi przykro, ale nic optymistycznego nie potrafię powiedzieć. To, co zdarzy się na kongresie, już jest uzgodnione, wszystko ustalono na zjazdach regionalnych. Szkoda, bo powinniśmy sobie odpowiedzieć na pytania: co się stało? Co możemy dać ludziom? W tej chwili nie widzę powodu, dla którego ktoś miałby głosować na SLD. Nie wiem, czy miałabym odwagę startować…”.

Kto ufa Millerowi?

Sierakowska tego nie mówi, ale mówią inni. Na przykład Danuta Waniek, przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Która parę tygodni temu powiedziała, że SLD w dół ciągnie premier Leszek Miller, że ma on gorsze notowania niż Sojusz, a fakt, że stoi on na czele rządu i SLD, stanowi zagrożenie dla interesów aparatu.
Słowa te pozostały bez wyraźnego echa, zaś po zwycięskim wotum zaufania dla premiera straciły wiele ze swojej nośności. Ale czy z aktualności?
„Społeczeństwo nie ufa premierowi Millerowi i nie ufa SLD – mówi Jerzy Urban. – Cokolwiek rząd zrobi, jest to wyczuwane jako nieszczere, jako podstęp, nikt tego nie chce słuchać. Ja w swoim życiu przeżywałem podobną sytuację, kiedy byłem rzecznikiem rządu. Jak wyjść z tego zapętlenia? Dramat polega na tym, że Miller jest za mocny, żeby go obalić, a jednocześnie za słaby, żeby rządzić. Oczywiście, teraz będzie się starał, bo dostał po nosie, ale nie ma sił”. Ta sytuacja, zdaniem Urbana, powoduje, że rząd skazany jest na buksowanie, że choćby nie wiem co robił sam premier, jego ministrowie, SLD, i tak niewiele to da.
W takim scenariuszu dymisja Millera byłaby ruchem socjotechnicznym, zrzuceniem balastu, ale przecież niezmieniającym SLD.
Lecz na ile Sojusz jest na taki ruch zdecydowany? Urban nie ma wątpliwości. „Tam teraz się nie wyłoni kontrkandydat, bo po pierwsze, ma małe szanse na zwycięstwo w obecnej sytuacji, a po drugie, będzie się bał otwartej wojny. Która zawsze powoduje, że zrzucane są maski, że może się okazać, iż oto ludzie Kulczyka walczą z ludźmi Prokomu…”.
Z innego punktu widzenie patrzy na to wszystko Jerzy J. Wiatr. „Autorytet Leszka Millera jest w SLD ogromny – mówi. – Jest on autentycznym człowiekiem lewicy, zdecydowanych przekonań i ich twardej obrony. Miller nigdy nie lawirował, nie kokietował przeciwników politycznych. Na początku III RP cała SdRP była obiektem wściekłych ataków prawicy, a Millera atakowano szczególnie zaciekle. On to przetrwał, pokazał się jako człowiek dzielny, tym zyskał szacunek. I ten szacunek zachował mimo błędów, które popełnił, m.in. dopuszczając do wybicia się w SLD ludzi na to niezasługujących”.
Głos Wiatra współbrzmi z głosami wojewódzkich baronów, ludzi aparatu. Wyraża nadzieję, że może jeszcze coś się uda, że trochę się sprężymy, pobijemy w piersi, zagramy trochę inaczej. Miller doskonale to czuje, jest człowiekiem aparatu, sam zresztą SLD zbudował. Więc tym łatwiej przyszło mu wykonać manewr ostatnich dni – z poobijanego, najmniej popularnego premiera w III RP w ciągu kilku dni jednym przemówieniem i jednym sejmowym głosowaniem odzyskał inicjatywę. Nie ważne, czy rzeczywistą, ważne, że przynajmniej do końca czerwca. Trafiając w oczekiwania ludzi aparatu przestraszonych perspektywą zmian i wcześniejszych wyborów.
Taka jest logika polityki. Na kongresie padną pewnie mocne słowa o błędach ostatnich miesięcy. Dyskusja nie będzie reżyserowana. A na czele tych wszystkich, którzy skrytykują Leszka Millera za rządy i kierowanie SLD, za afery korupcyjne, odpływ wyborców i zawiedzione nadzieje i którzy zażądają twardych zmian, najpewniej stanie sam Leszek Miller.


Sojusz baronów

Kto będzie reżyserem kongresu? Tym razem nie będzie to Leszek Miller. W SLD istnieje nieformalna struktura wojewódzkich baronów, którzy spotykając się, uzgadniają najważniejsze decyzje. Są wystarczająco silni, by grać własne gry. I komunikować własną wolę przewodniczącemu partii i wiceprzewodniczącym.
To od nich wychodzą najtwardsze żądania wobec premiera – oni atakowali Marka Balickiego, teraz atakują Adama Tańskiego i Jerzego Millera.
Leszek Miller spotykał się już z baronami w sprawach dotyczących kongresu. Okazało się, że przyszli oni z uzgodnionymi wcześniej we własnym gronie decyzjami. „Słuchaj Leszek, w sprawie kongresu musimy się jeszcze spotkać”, powiedzieli na odchodnym.
„To, że Miller będzie przewodniczącym, jest w dużym stopniu efektem decyzji baronów – tłumaczy nam jeden z dobrze ustosunkowanych ludzi w SLD. – Oni działali następująco: najpierw się spotkali, zastanawiając się, czy warto rozdzielać stanowisko premiera i przewodniczącego partii. Doszli do wniosku, że nie warto. Potem zastanawiali się, kto mógłby zastąpić Millera. Cimoszewicz? Nie są samobójcami. Borowski? Nie lubią go. Oleksy? Ma u nich opinię plotkarza. Metodą eliminacji doszli więc do wniosku, że najlepszy będzie Miller. A Janik i Szmajdziński? Z nimi baronowie mają bardzo dobre relacje, bo też są z aparatu ze Smolnej, ale przez część baronów są postrzegani jako rywale, którzy zajęli im miejsce na szczytach partii. Zatem baronowie postawili na Millera, a on to przyjął. Bo przecież nie będzie się z nimi kłócił”.
Kto gra pierwsze skrzypce w grupie baronów? Najbardziej widoczni są „starzy”, którzy kierują organizacjami wojewódzkimi od lat. To Andrzej Brachmański (Zielona Góra), Henryk Długosz (Kielce) i Jerzy Jędykiewicz (Gdańsk).
Duże znaczenie ma także Kazimierz Chrzanowski (Kraków). Wpływowy był Andrzej Szarawarski (Katowice), ale w ostatnich miesiącach z wiadomych względów stracił na znaczeniu.
Z tą grupą trzyma Krystyna Łybacka, która – mimo że nie kieruje już wielkopolskim SLD, zachowała tam duże wpływy. Podobnie zresztą jak Marek Dyduch, który – jak się mówi w SLD – był jednym z pierwszych pomysłodawców, jeszcze jako lider SLD na Dolnym Śląsku, regularnych spotkań baronów i uzgadniania bieżącej polityki.
Tak więc spotkania baronów nie są mechanicznym zjazdem szefów 16 organizacji wojewódzkich, tam przyjeżdżają także byli baronowie, a nie są zapraszani niektórzy obecni – np. Krzysztof Makowski, postrzegany jako ucho Millera. Podobnie traktowano Mariusza Łapińskiego.
Od decyzji baronów zależeć będzie, kto zostanie wiceprzewodniczącym SLD, kto trafi do rady krajowej, a kto do zarządu. Bo to oni puszczą na salę kartki z instrukcją, kogo skreślać, a na kogo głosować.
Jeśli chodzi o wiceprzewodniczących, to w tej chwili baronowie najbardziej krytycznie wypowiadają się na temat Stanisława Janasa, Andrzeja Celińskiego i Marka Borowskiego. Nie wiadomo, czy będą chcieli poprzeć Krystynę Łybacką i Józefa Oleksego. Za to na pewno poprą mających dobre notowania Krzysztofa Janika i Jerzego Szmajdzińskiego. Jest też raczej pewne, że będą chcieli na stanowisko wiceprzewodniczącego wsunąć własnego reprezentanta. Być może, będzie nim Andrzej Brachmański, mówi się także o Jerzym Sztelidze.

RW

Wydanie: 2003, 26/2003

Kategorie: Kraj

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy