Polski Kościół nie posłuchał swojego proroka, który przestrzegał rodzimy katolicyzm przed tymi wszystkimi pokusami, które doprowadziły go dziś na skraj przepaści 1. Miałem w życiu dużo szczęścia. Los sprawił, że poznałem osobiście ks. Józefa Tischnera. To jego osoba była jednym z powodów, dla których – jako młody chłopak z małej wioski – przyjechałem do Krakowa, by studiować filozofię. Profesor sprawiał, że poznawanie dziejów myśli europejskiej przeradzało się w pasję. Stało się stylem życia. Najlepiej sens tej decyzji oddają słowa krakowskiego myśliciela, gdy choroba zabierała go nam nieodwracalnie 20 lat temu. To wtedy napisał do nas, swoich studentów, dwa listy ze szpitalnego łóżka, przekonując o wyjątkowości studiowania filozofii. Uświadamiał nam, że studiowanie filozofii to najpierw i przede wszystkim studiowanie cudzego myślenia. „Wasi koledzy na medycynie studiują anatomię – pisał – inni badają chemiczną budowę świata, jeszcze inni odkrywają prawa rządzące materią. A Wy macie przed sobą myślenie. Jest to myślenie w najwyższym swym wykwicie – to są i będą szczyty europejskiego myślenia i podstawowym Waszym zadaniem jest oddać sprawiedliwość temu myśleniu”. Dlatego – pisał dalej – „studiując filozofię, człowiek zmienia swój sposób bycia na świecie, staje się kimś innym”. Najgorszym, co mogło cię spotkać na egzaminie u ks. Tischnera nie było to, że nie dostałeś zaliczenia. Najgorsze było to, że zdradzając swoją niewiedzę, mogłeś rozczarować swojego mistrza. Józef Tischner, oprócz rozbudzania w człowieku potrzeby rozumienia świata, miał jeszcze jedną cechę, która czyniła go wyjątkowym. Otóż studenci, ale też „zwykli ludzie”, gdy pojawiał się na ich horyzoncie, lgnęli do niego niczym pszczoły do kwiatów. Z zapartym tchem słuchaliśmy jego błyskotliwych wywodów o Heideggerze czy Heglu, jak również góralskich dowcipów. To wtedy pokazywał, co znaczy katolicki personalizm w praktyce. Kiedy z nim rozmawiałeś, odnosiłeś wrażenie, jakby nic innego na bożym świecie już się nie liczyło, jakbyś w chwili rozmowy był najważniejszym człowiekiem na tym łez padole. Przestawałeś być anonimowym kolejnym studentem, penitentem czy dziennikarzem proszącym księdza profesora o wywiad. Tischner potrafił wydobyć ze swojego rozmówcy to, co w nim najlepsze i najszlachetniejsze. Przy nim po prostu człowiek rósł albo dostawał skrzydeł. Ludzie, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, chcieli stawać się lepszymi, niż byli w rzeczywistości. Chcieli być nie tymi, którymi byli, ale tymi, którymi mogli być, gdyby tylko „chcieli chcieć”. Tischner sprawiał, że człowiekowi „chciało się chcieć”. 2. Jego śmierć 20 lat temu była dla jego przeciwników, których przecież nie brakowało, i to głównie w Kościele, momentem ulgi. Tischner, jak wiemy, chodził po manowcach – miał więcej przyjaciół wśród tych, co się z Bogiem wadzili, co się Kościołowi nie kłaniali w pas. Ale dla wielu „prawych katolików” jego śmierć znaczyła, że oto nie będzie już tego heretyka, który miesza prostym ludziom w głowach, tego mądrali, co to dyskutuje jak równy z równym z najwybitniejszymi filozofami epoki – Paulem Ricœurem czy Charlesem Taylorem – u papieża Wojtyły w Castel Gandolfo, tego ironisty, który swoich polemistów jednym żartem sprowadzał do parteru. Choć Tischner mógł błyszczeć na europejskich salonach intelektualnych, jednak przede wszystkim pisał do nas i o nas. Chciał być filozofem sarmatów. By ratować naszą nadzieję. „W mojej naturze leży egoizm – napisze przewrotnie. – Nie mam zamiaru ratować nadziei Niemców, pokazując im Husserla, ani Francuzów, ucząc ich Bergsona czy Ricœura. Ja sam jednak nie mogę nie znać tych panów. Powinienem ich znać, bo z tego może być pożytek przy szukaniu odpowiedzi zrodzonych na tej ziemi. Egoizm jest zawsze źródłem ciasnoty. Wybrałem, aby być ciasnym i tępym filozofem Sarmatów”. Tischner był też świetnym oratorem. Miał dar uwodzenia słuchaczy, którzy podążali za tokiem jego myślenia, tak jak człowiek podąża za kierunkiem wskazującym mu drogę przez kompas, gdy zgubi się w ciemnym lesie. Myślenie bowiem, mówił, uwalnia od złudzeń: złudzenia pozornej wiedzy, aroganckiej złudnej pewności, fałszywej religijności. Wierzył w racjonalność, ale także w to, że religia potrzebuje rozumu. Powtarzał: wiara jest ważna, ale rozumu nie zastąpi. Jest rozum i jest wiara. Jedno i drugie jest










