Tu mówi „Biwak”

Tu mówi „Biwak”

Przez dwa miesiące reporterzy z Polskiego Radia Rzeszów nadawali z ziemi, powietrza i wody audycje dla gości i mieszkańców Bieszczad

– Ważne jest – instruuje właścicielka jedynego w kraju toru do zorbowania w Czarnej k. Ustrzyk Dolnych – przyjęcie w kuli pozycji „X”. Pamiętacie rysunek Leonarda da Vinci przedstawiający człowieka wpisanego w okrąg? Taką właśnie pozycję trzeba przyjąć w trakcie turlania się po zboczu. Kula ma 3 m średnicy, wewnątrz jest druga kula, mniejsza, o średnicy 1,8 m, do której wchodzi się przez mały rozciągliwy tunel.
Bernadeta Szczypta, dziennikarka Polskiego Radia w Rzeszowie, zdejmuje buty, żegna się z kolegami z radiowej ekipy, by w końcu dać nura do środka. Za chwilę słychać stamtąd zduszone pytanie: – Mam chorobę lokomocyjną, może powinnam zrezygnować? – Wyłaź – decyduje Rafał Potocki (wódz i dyrektor w jednej osobie, koordynuje obecnie całą audycję) – ja się stoczę!
Odwirowany, z nadwerężonym ramieniem, wyłazi z kuli, sapiąc z emocji i zmęczenia. – Ale jazda! – informuje słuchaczy. – Myślałem, że się nigdy nie skończy: ziemia, niebo, ziemia, niebo… Czuję się jak po wyjściu z pralki automatycznej.

Chrzest wodą

Nigdy wcześniej w 40-letniej historii rozgłośni Polskiego Radia w Rzeszowie żaden zespół dziennikarski nie stanął przed takim wyzwaniem. Chodziło o zaplanowanie codziennej trzygodzinnej audycji, nadawanej przez dwa wakacyjne miesiące, której zapleczem nie było dobrze wyposażone w środki techniczne studio, lecz improwizowana placówka w terenie, najlepiej nad Zalewem Solińskim.
Pomysł powstał w głowie Janusza Wołcza, wtedy dziennikarza Radia Rzeszów, dziś szefa Redakcji Reportażu Telewizji Polskiej. – Tytuł – lubi wspominać – miał brzmieć „Radio Camping”, został „Biwak”, dzięki swojskości.
Intuicyjnie wybrałem Solinę – symbol wakacji w naszym regionie. Moim „zapleczem” byli młodzi, jak ja, dziennikarze: Sławomir Kordyjalik i Adam Głaczyński, którzy szukali dla siebie miejsca w radiu. To było prawdziwe wyzwanie.
„Radio Biwak” miało być drugą w Polsce, po „Lecie z Radiem”, letnią audycją. Jednak to właśnie rzeszowscy dziennikarze jako pierwsi przenieśli studio w plener.
Andrzej Dańczyszyn (największy plecak „Biwakowych” doświadczeń, ogromne poczucie humoru i dystans w najbardziej nerwowych sytuacjach) i Adam Głaczyński nigdy nie zapomną mokrego (dosłownie) początku.
– Studio stanowiły dwie przyczepy kempingowe holowane przez niezawodne maluchy. Jedna służyła jako sypialnia dla całej ekipy, druga była studiem. Przyłączenie do sieci znajdowało się po drugiej stronie jeziora, a oba stanowiska połączone były kablem rozciągniętym wzdłuż zapory. Kto mógł przypuszczać, że rozsmakują się w nich szczury? Regularnie przegryzały łącza, nie zważając na problemy, jakie miała ekipa techniczna przed rozpoczęciem audycji. Dzwoniliśmy do Telekomunikacji, błagając o natychmiastową pomoc, a potem technicy przyjeżdżali już bez wezwania, gdy tylko o dziewiątej nie odezwał się „Biwakowy” sygnał – fragment piosenki „Dmuchawce, latawce, wiatr”.
Historyczną inauguracyjną audycję nadano 1 lipca 1991 r. Nad Soliną na pierwszym dyżurze został Sławomir Kordyjalik i… miał pecha. Cały czas lało. Typowa audycja miała cztery łączenia ze studiem w przyczepie, codziennie przypływał tu ratownik z informacją o pogodzie nad zalewem. Wszyscy drżeli, że cały program sprowadzi się do komunikatów w rodzaju: „Opady ciągłe, namioty mokre, nie można zapalić ogniska”.
– Pamiętam wszystkie wydania – mówi Tadeusz Seroka, wiceprezes ds. programowych rozgłośni Radia Rzeszów – ale te pierwsze utkwiły w pamięci najmocniej; może dlatego, że na „pierwszych wakacjach” naszej audycji słuchano dosłownie wszędzie. W ówczesnym woj. krośnieńskim w słuchalności wygrała nawet z Programem I Polskiego Radia i już po dwóch audycjach zespół otrzymał Nagrodę Przewodniczącego Radia i Telewizji.
Zmieniali się szefowie „Radia Biwak”. Po Wołczu był Tadeusz Rogoyski, potem Adam Głaczyński. Wątki popularyzatorskie związane z regionem towarzyszyły „Biwakowi” zawsze. Starano się jednak uczyć, bawiąc. Spotkanie z Karolem Burym, kasztelanem rycerstwa ziemi sandomierskiej, i jego drużyną było okazją do mówienia o stanie rycerskim, jego tradycjach, również o odradzającej się modzie na średniowieczne widowiska. Różne formy przybierała popularyzacja aktywnego wypoczynku: bicie rekordu w rzucaniu beretem, szukanie skarbów, piłkarskie turnieje drużyn podwórkowych.

Kawałek o… chrapaniu

Głaczyński, który przeżył nad Soliną 11 sezonów wakacyjnych, pamięta, jak w Myczkowcach obserwował ćwiczenia 21. Brygady Strzelców Podhalańskich o kryptonimie „Tatry”. Zadaniem grupy spadochroniarzy było lądowanie na koronie zapory. Aż się prosiło o szybkie oddanie tego wydarzenia w żywej relacji reporterskiej. Szukał telefonu ok. 15 minut; jedyny sprawny był u palacza w kotłowni jednego z domów wypoczynkowych.
Dyżurnym w Solinie wpadały do głowy najdziwaczniejsze pomysły. – Którejś nocy – wspomina ze śmiechem Andrzej Dańczyszyn – nie mogłem spać, więc aż do świtu łaziłem pomiędzy namiotami i nagrywałem. Powstał potem z tego całkiem fajny kawałek o… chrapaniu.
Na zakończenie lata zrobili regaty o puchar „Radia Biwak”. Tego samego dnia odbywało się podsumowanie „Lata z Radiem” i koledzy z Warszawy chcieli mieć materiał z Bieszczad. Wejście na antenę centralną było karkołomne, szczególnie w dobie tamtych możliwości technicznych. Janusz Wołcz stał na kei z CB-Radiem (nie miał „zwrotnej”, a z usprawnień jedynie uzgodniony kanał, by nikt się nie włączył). Jedna plażowiczka słuchała radia w przyczepie i machała ręką, że go wywołują ze studia do wejścia. Na antenie ogólnopolskiej mówili z Rzeszowa, z Soliny i z kei. Nikt nie zdradził kolegom z „Lata”, jak to zrobili.

Dowcip z pięcioma gwiazdkami

W przewodniku napisano, że przejazd tzw. kolejką amerykańską zainstalowaną w ośrodku wypoczynkowym w Arłamowie jest całkowicie bezpieczny. Po takiej zachęcie Marcin Pawlak, reporter, a równocześnie miłośnik nowinek technicznych, wchodzi bez wahania na najwyższą kondygnację budynku, skąd zwisa kilka rozciągliwych lin. Ubrany w uprząż i uzbrojony w zaczepy pozdrawia ręką stojących na dole kolegów z ekipy i – skacze! – Myślałem tylko o tym, żeby nie wypuścić z ręki mikrofonu i nie stracić z wami łączności, kochani słuchacze, co mi się zresztą udało – stwierdza buńczucznie po wylądowaniu.
Tylko na pierwszy rzut oka może się wydawać, że paintball to widowiskowa zabawa dla dużych chłopców i niestrachliwych kobiet. W Łętowni, gdzie toczy się bezpardonowa walka o flagę przeciwnika, półtorahektarowy teren pełen jest kryjówek. Każdy snajper dostaje do ręki marker, z którego strzela do przeciwnika; dziennikarze, cali w żółtych plamach z farby, którą napełnione są kule, wychodzą z bronią uniesioną do góry. To znak kapitulacji. – Głowę chroni mi maska z okularami, kombinezon – górną część tułowia, specjalne ochraniacze – nerki. Ale co z innymi, wrażliwymi u mężczyzny, miękkimi częściami ciała? – pada w eter dramatyczne pytanie Rafała Potockiego.
Gdy zdawali relację z pobytu w owianych tajemniczą legendą lochach zamku w Krasiczynie, postanowili wejść także na rusztowania, gdzie konserwatorzy przywracali dawny blask sgraffitom. Stojący na rusztowaniu redaktor Marek Cynkar przypomniał sobie, iż w dzieciństwie cierpiał na lęk wysokości. Choroba jak na zawołanie wróciła w trakcie bezpośredniego wejścia na antenę. – Aaaaaa! – do słuchaczy dotarł przeraźliwy krzyk.
Ale nic się stało, Cynkar uchwycił się rusztowania.

Specjalnie dla słuchaczy

Z przystani armatora białej floty, Jerzego Czerwskiego, nadawali stałe cykle promocyjne: była „Historia piosenki turystycznej” Pawła Szeromskiego, o piosence żeglarskiej mówił Marek Siurawski, Andrzej Potocki opowiadał legendy bieszczadzkie. Pamiętna była lektura „Przygód dobrego wojaka Szwejka” w świetnej interpretacji Jacka Lecznara. Wokół powieści Haszka zbudowana została cała otoczka; gawędy snuł naczelny szwejkolog Polski, Leszek Mazan. Przygotowano cykl audycji poświęconych przemyskim fortom, które stanęły na szlaku przygód dzielnego wojaka.
– Do studia nad zalewem zapraszani byli (tak zostało do dziś) funkcjonariusze policji, WOPR i GOPR, informujący turystów, jak bezpiecznie wypoczywać podczas wakacji, jak jeździć po bieszczadzkich serpentynach. Dziennikarze nadawali audycje z powietrza, spod ziemi i z wody. Były i takie edycje, gdzie ekipy instalowały się w atrakcyjnych miejscowościach bliskiej zagranicy: słowackiej Zemplińskiej Siravie, Bardejowskich Kupelach, Truskawcu i we Lwowie – chwali swoją ekipę prezes Henryk Pietrzak.
Co robić, urlopując w Bieszczadach, kiedy nadciągnie ponura, błotna deszczowa trzydniówka? Dziennikarze znaleźli i na to radę, zapraszając swoich słuchaczy do Twierdzy Przemyśl na Wielkie Manewry Szwejkowskie, gdzie można stanąć przed komisją lekarską pod przewodnictwem dr. Johannesa Hołówki, czy do ekoskansenu Marty i Zbigniewa Przytulskich w Jankowcach k. Leska, by własnoręcznie wykonać na kole garncarskim, wypalić w piecu i zabrać do domu na pamiątkę gliniany talerz lub wazon. Warto było obejrzeć myśliwskie trofea i wrzucić coś na ruszt w Wilczej Jamie w Mucznem lub spróbować konnej przejażdżki na krytej ujeżdżalni w Zachowawczej Hodowli Konia Huculskiego w Wołosatem, gdzie na panie czekał bonus – 15 minut gratisowej galopady, pod warunkiem że zdejmą biustonosz.
Henryk Nicpoń, odpowiedzialny z ramienia Zarządu Polskiego Radia Rzeszów za marketing i rozwój, twierdzi, że coroczny maraton wakacyjny to nie tylko rozrywka i sposób na lato, ale też patronaty medialne, szereg samodzielnie prowadzonych imprez i akcji. W tym roku „Biwak” zorganizował na przykład „Wielkie grillowanie” dla ponad 200 dzieci z kolonii Caritasu. – 150 z nich, co wiem od kierownika turnusu, ma w domu więcej niż szóstkę rodzeństwa. Zamysł nie doszedłby do skutku, gdyby nie sponsorzy.

 

Wydanie: 2002, 37/2002

Kategorie: Media

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy